W kręgu Aldeburgh

Kolejna wizyta Iana Bostridge’a w Filharmonii Narodowej, i zresztą większość programu koncertu, na którym miejscową orkiestrę poprowadził Roberto Abbado (bratanek Claudia), obracała się wokół Benjamina Brittena – jeszcze jednego tegorocznego jubilata, równolatka Lutosławskiego – i jego partnera, tenora Petera Pearsa, którzy stworzyli ceniony festiwal w Aldeburgh, gdzie dokonano m.in. prawykonania Paroles tissées Lutosławskiego.

Britten i Lutosławski byli rówieśnikami, ale ich drogi zupełnie się od siebie różniły – brytyjski twórca był błyskotliwie utalentowany, ale, inaczej niż polski kompozytor, pozostał w stylistyce bardziej tradycyjnej, którą zresztą uprawiał po mistrzowsku. Zmarł w niezbyt podeszłym wieku – przeżył 63 lata, ale zapewne nie angażowałby się w jakieś wielkie zmiany stylistyczne. Jego utworów jednak słucha się wciąż z przyjemnością.

Na dzisiejszym koncercie było ich dwa. Rozpoczęły go Four Sea Interludes z opery Peter Grimes (1945). Wspaniałe, plastyczne obrazy morskie, niemal muzyka filmowa; fragmenty z różnych miejsc opery zmontowane w jedną konsekwentną całość. To był wstęp do pierwszego wyjścia Bostridge’a: do wspomnianego dzieła Lutosławskiego (1965). Pisałam już tu o samym utworze i o tym, dlaczego jest mi tak bliski, i oczekiwałam na jego wykonanie przez Bostridge’a spodziewając się, że będzie to jedna z najlepszych interpretacji dzieła. Rzeczywiście, było pięknie; szkoda tylko, że śpiewak ma dość kiepską francuską wymowę, mnie to osobiście bardzo przeszkadzało (ale cóż, adresat dedykacji Peter Pears nie wymawiał dużo lepiej). Marzyłoby mi się usłyszenie Paroles w wykonaniu jakiegoś dobrego francuskiego tenora, najlepiej takiego, który by wykonywał również barok…

Za to w drugiej części Bostridge wspaniale – i z pamięci – zaśpiewał Les Illuminations Brittena, i choć w tym utworze także jest tekst francuski (poezja Arthura Rimbauda), to tym razem było płynniej – w końcu śpiewak wykonywał to dzieło wielokrotnie, to wręcz klasyka brytyjskiej wokalistyki. Dzieło to co prawda zostało pierwotnie napisane na sopran dla zaprzyjaźnionej śpiewaczki Sophie Wyss i to ona dokonała jego prawykonania, ale spopularyzował je również Pears.

By dopełnić program, na koniec zaplanowano Iberię Debussy’ego. Właściwie bardziej do tego programu pasowałoby La Mer, bo skoro zaczęło się od morza, powinno było się na nim skończyć. Ale Iberia grana jest u nas rzadziej, właściwie nie wiadomo zresztą dlaczego, więc dobrze było posłuchać; niestety wykonana została przyciężko, zwłaszcza pierwsza część. Ogólnie jednak wrażenia z koncertu były pozytywne.