Monteverdi jest wielki

Może zaskoczeniem było pojawienie się na Misteriach Paschaliach akurat Orfeusza. Ale czy musi być religijnie przez cały tydzień? Zapowiadając dzisiejszy koncert Robert Piaskowski wybrnął z tego mówiąc, że umieszczenie tego utworu w programie to poniekąd hołd dla zespołu La Venexiana, który jest dziś nazywany „nowym Orfeuszem włoskiego repertuaru madrygałowego”.

Claudio Cavina to dyrygent mądry i skromny. Dzięki niemu zespół brzmiał absolutnie naturalnie, nie było epatowania (no, może za dużo było ozdobników na kornetach w części hadesowej, ale jak już komuś weszła – jak Doronowi Sherwinowi – w krew stylistyka Kryśki Pluhar…). Były rudymenta teatru: pierwsza fanfara początkowej Sinfonii grana była z balkonu, na scenie wciąż był ruch, ci, którzy kończyli swoją partię, wychodzili za kulisy zamiast siedzieć na krzesełkach i czekać na swoją kolejkę; dotyczyło to także chóru (Capella Cracoviensis – znakomita, ale to już nie niespodzianka).

Orfeusz zawsze wzrusza. Jest napisany tak, że zapominamy o tym, co jest chwytem retorycznym, co należało do języka tamtych czasów. Te harmonie, te chromatyczne tarcia między dramatyczną partią solową a zespołem… Dlatego nawet jeśli nie wszyscy śpiewacy byli nadzwyczajni, i tak całość robiła wrażenie.

Kłopot największy jak dla mnie był z tytułowym bohaterem (Anicio Zorzi Giustiniani). Nie to, że głosowo było nie tak – wszystko było na swoim miejscu, choć niezbyt mi się podobała jego wibracja. Rzecz w tym, że nie wierzyło mu się jakoś, nie te emocje, nie ta postawa. Dlatego kiedy śpiewał Possente spirto, miało się wrażenie, że popisuje się z próżności, a nie błaga o zmiłowanie; w tym kontekście więc nie zdziwiło jego odwrócenie się w stronę Eurydyki, które także było wyrazem jakiejś pychy – co mi tam czyjeś rozkazy.

Za to Eurydyka (Roberta Mameli) była cudowna. Najpierw zresztą wystąpiła jako Musica i tu bardziej zróżnicowała i udramatyzowała swoją rolę; jako Eurydyka była wyciszona najpierw jakby przeczuciem nieszczęścia, później – bólem niespełnienia nadziei. Wspaniała była też Marina de Liso, ogromnie retoryczna i emocjonalna. Tym bardziej raził kontrast z resztą solistów (jeszcze Ugo Guagliardo jako Pluton, a potem Apollo, był niezły, choć miał zbyt chropawą barwę). Bo albo idziemy w emocje i teatr, jak obie te panie, albo wyśpiewujemy nutki, jak panowie.

A Monteverdi to jednak przede wszystkim emocje.