Edyp z tańcem

Dopiero po raz trzeci po wojnie (poprzednie razy to 1962 r. w warszawskim Teatrze Roma, gdzie wówczas działała opera, i w 2000 r. w łódzkim Teatrze Wielkim) wystawiono w Polsce Króla Edypa Igora Strawińskiego na scenie operowej (w formie oratoryjnej bywał wykonywany, ale spektakl teatralny ma tę zaletę, że może powracać). A że reżyserem był choreograf, Jacek Przybyłowicz, musiało to pozostawić na spektaklu swoje piętno.

Tak więc znakiem szczególnym są tu ewolucje taneczne niewielkiej grupy baletowej, które są kontrapunktem dla dość powoli w sumie rozgrywającej się akcji, trochę dopowiadają, a trochę są zapełnieniem sceny. Ale jest przecież jeszcze drugi element grupowy – chór męski (świetny zresztą). Bo to jest opowieść przede wszystkim o królu i społeczności. Inne postacie są epizodyczne, łącznie z Jokastą, która ma tylko jedną, za to wyjątkowo piękną i wzruszającą arię (genialnie śpiewała ją swego czasu Jadwiga Rappe).

Ten utwór elektryzuje już pierwszymi, pełnymi tragizmu akordami chóru błagającego króla o wyzwolenie od zarazy. Rzecz rozwija się z namaszczeniem, przerywana jeszcze wypowiedziami aktora-narratora, streszczającego kolejny odcinek akcji. Potężne akordy i dobitne wypowiedzi skontrastowane są z partią Edypa, pełną melizmatów, gubiącą się w tłumaczeniach, w obietnicach, że to ja, wasz Edyp, odgadłem zagadkę Sfinksa, teraz więc odgadnę, kto jest winien morderstwa; że to na pewno ktoś inny; że… dopiero parę słów Jokasty o tym, że jej mąż Lajos zginął na skrzyżowaniu trzech dróg, kieruje go na właściwe rozwiązanie tej niesfinksowej zagadki. I tu moment, od którego na samą myśl chodzą mi ciarki po krzyżu: Edyp zrozumiał trzy rzeczy – że urodził się nie z tych rodziców, co należało, poślubił nie tę kobietę, co należało, zabił nie tego, co należało. Lux facta est – kończy tymi słowami swoją konkluzją i najbardziej jest wstrząsające, że dzieje się to w piano, z kameralnym akompaniamentem, w niepokojącym h-moll.

W inscenizacji Przybyłowicza jest wiele bardzo ciekawych rozwiązań (nie będę ich opisywać na wypadek, gdyby ktoś się wybierał), jeden jest tylko moment, kiedy to podczas śpiewania chóru w początkowej scenie taniec z tupaniem wcina się w warstwę muzyczną (w innych momentach jakoś dało się to rozwiązac dyskretniej). No i przede wszystkim to znów wielki popis Jacka Laszczkowskiego, który jako Edyp jest rewelacyjny i wokalnie, i aktorsko. To jakby rola dla niego, bo napisana w wysokiej tessyturze. Reszta to, jak wspomniałam, role poboczne, które, choć na przyzwoitym poziomie, musiały jednak znaleźć się na drugim planie.

Zadecydowano, że Święto wiosny, choć chronologicznie wcześniejsze, będzie grane jako drugie – może i słusznie, choć po Edypie nie bardzo mi się już chciało czegokolwiek innego. To są dwa utwory bardzo intensywne emocjonalnie, ale te emocje są od siebie skrajnie odmienne. Jednak ta sama orkiestra, która świetnie grała w pierwszej części pod batutą szefa, Gabriela Chmury, w drugiej, pod dyrekcją jego asystenta Grzegorza Wierusa, jakby trochę odpuściła – a może to po prostu zbyt trudna partytura dla tej orkiestry? Ale to podobno był pechowy wieczór, bo jedna z solistek baletowych zachorowała i trzeba było coś zmieniać w ostatniej chwili, inny tancerz został ostatnio pobity i oczywiście to także pociągnęło za sobą zmiany. Choreografia Paula Juliusa idzie celowo w poprzek oryginalnej akcji, nie jest to może aż tak sprzeczne jak owa choreografia numer dwa z potrójnego spektaklu warszawskiego, ale też czasem to i owo nie pasuje. Ale przynajmniej taniec Wybranej jest nadal tańcem Wybranej. Za to na koniec pierwszej części (Taniec Ziemi) jest odpowiednik – solowy taniec męski.

Następny spektakl we wtorek 7 maja, potem jeszcze 7 czerwca, a potem już dopiero na jesieni.