Dwa iwenty autotematyczne

Jeden o pisaniu dzieła awangardowego do opery (Dla głosów i rąk Jagody Szmytki), drugi opierający się na wykorzystaniu ogromnie atrakcyjnego wnętrza Opery Narodowej (Transcryptum Wojciecha Blecharza) – obie części Projektu ‚P’ (który dyrektor Mariusz Treliński, inicjator pomysłu, rozwija jako Projekt „Polska”) były raczej jednorazowymi wydarzeniami niż czymś, co ma zostać na dłużej. Ale można było z nimi miło spędzić wieczór.

Choć wydaje mi się, że Szmytka wykreślając aluzje do Projektu ‚P’ mogłaby swój „produkt” jeszcze pokazać na różnych innych scenach – ciekawe, czy chwyciłoby to np. w Niemczech, gdzie kompozytorka na stałe rezyduje. I – mimo iż rzecz pozornie skupia się na akcji przygotowywania utworu przez kompozytorkę, konsultacji z dyrektorem i konfliktów z muzykami (cudna scena z Izabellą Kłosińską o nieprawdopodobnej vis comica), to jednak cały czas rozbrzmiewa tu muzyka, grana lub odtwarzana, o dźwiękach nie próbujących się podobać za wszelką cenę, ale układających się w spójną całość.

Podejrzewam, że dyr. naczelnemu niezbyt spodobały się wspomniane rozmowy kompozytorki (świetna Barbara Wysocka, która w pewnym momencie akcji gra również na skrzypcach) z dyrektorem opery, który uparcie pyta – ale jaka jest historia? – i słyszy na to od kompozytorki jakieś opowieści o dźwięku. Na co się denerwuje (ten fragment został wydrukowany w programie): „gdyby oni wiedzieli ile my dopłacamy do jednego biletu/przecież taki spektakl się nie zwraca/wszyscy myślą że te nasze 71 milionów dotacji to jest tak dużo/ale nasze 71 milionów dotacji to jest nic/jeśli się chce mieć nazwiska wielkie/za 71 milionów to się opery współczesnej nie wystawi (…) nie może być opery bez wielkich nazwisk (…) musi być Gergiev, on za 30 tys. to nie zadyryguje/on nawet za więcej nie zadyryguje”… Parodia totalna obejmuje też muzyków – i tu dotykamy gorzkiej prawdy, muzyka współczesna dla tradycyjnych instrumentalistów jest jedną wielką udręką. Co jakiś czas powraca refren: NIC NIE BĘDZIE (z tego). A jednak, wbrew pozorom, coś jest. „To jest fajne fajne” – to drugi refren, wypowiadany na przekór poprzedniemu.

Inaczej z Transcryptum. Tu tak naprawdę bohaterem są tajemnicze, o niesamowitej atmosferze (zwłaszcza w półmroku, przy tak późnej porze) wnętrza zaplecza Opery Narodowej: malarnie, pralnie, korytarze, ogromne windy towarowe… Wędrówce publiczności podzielonej na kilka grup, które czasem się mijają i na koniec z powrotem spotykają się na sali, towarzyszą dźwięki – swoisty recycling z paru wcześniejszych utworów Blecharza – i filmy wideo, w tym jeden rzucony na ścianę podwórka. W sali prób chóru możemy zasiąść (po ciemku, z lampkami przy pulpitach) i nałożywszy na uszy słuchawki, w których rozlega się głośny oddech, przerzucić szkic do libretta, w którym opowiedziana jest we fragmentach historia kobiety tracącej męża w pożarze domu. Nawet jest załączona wypalona zapałka i kosmyk włosów. Ale choć wszędzie się opowiada, że jest to spektakl o traumie i że mamy ją przeżywać, wcale jej nie przeżywamy, jesteśmy pozytywnie zafascynowani niecodzienną przygodą z wnętrzami teatralnymi (tylko chwilami zżymamy się, gdy jakaś sekwencja trwa zbyt długo) i ani nam jakieś traumy w głowie. Przynajmniej mnie nie były. Z mojego więc punktu widzenia sprawa była chybiona. Ale zwiedzanie teatru z podkładem muzycznym to coś, co raczej się zapamięta. Tyle że to trochę mało.

Nawiasem mówiąc nie mogę zrozumieć, że tak wielki szum pijarowski skoncentrował się niemal całkowicie na Blecharzu („Newsweek”, ostatnie „Wysokie Obcasy”, „Exklusiv”, jakiś czas temu nawet zdjęcie w „Gazecie Stołecznej” uśmiechniętego Wojtka nad partyturą, podpisane, jak to komponuje dla Opery Narodowej), a Szmytka, z wyjątkiem artykułu w „Przekroju”, „Rzepie” i zapowiedzi w „GW”, w których była mowa o ich obojgu, była pomijana (jeszcze była rozmowa z nią w „Ruchu Muzycznym”)… Coś tu chyba nie tak.