Cyganka, Cyganka…

Ledwie poznałam Małgorzatę Walewską ucharakteryzowaną na Azucenę. No, ale głos raczej nie dawał się pomylić. Wolę, gdy śpiewa w operze niż kiedy próbuje się z popowymi piosenkami.  W krakowskiej premierze Trubadura Verdiego była najmocniejszym punktem obsady.

Są śpiewaczki (i śpiewacy), którzy oprócz głosu mają jeszcze talent aktorski i wlaśnie do nich należy Walewska. Wydobyła cały tragizm z postaci nieszczęśliwej Cyganki, zawziętość w pragnieniu zemsty i miłość matczyną. To jedna z najbarwniejszych postaci verdiowskich. Właściwie nie wiadomo do końca, jak było i kim naprawdę jest Manrico: czy rzeczywiście Azucena wrzuciła własne dziecko do ognia i zamiast niego chowała brata hrabiego Luny, czy też było odwrotnie, a oskarżenie w stronę Luny, że zabił własnego brata, rzuciła mu w twarz z czystej zemsty…

Przypadkiem odwrotnym do Walewskiej jest Katarzyna Oleś-Blacha, która wystąpiła w roli Leonory. Ma ona piękny głos, ale jej zachowanie na scenie zupełnie nie jest aktorskie. (Dość szokujące było zestawienie fioletowej sukni z wściekle czerwonymi włosami; myślałam, że to pomysł scenografki i autorki kostiumów, ale okazuje się, że śpiewaczka po prostu tak sobie wlaśnie ufarbowala włosy…)

Postać tytułową, trubadura Manrico, grał Arnold Rutkowski. To jeden z naszych bardziej obiecujących tenorów, ale dziś jego głos był jakby nieco ostry. Nie zachwycił mnie też Leszek Skrla w roli Luny. Natomiast parę pomniejszych ról brzmiało ładnie: Ines Agnieszki Cząstki i Ruiz Krzysztofa Kozarka. Nieźle spisał się chór, który akurat w tej operze ma co robić. Tomasz Tokarczyk dobierał bardzo dobre tempa; całość płynęła wartko, zresztą zwroty akcji w Trubadurze są tak szybkie, że nie sposób się nudzić. Nie pamiętałam, kto to narzekał, że nie wiadomo, o co w tej operze chodzi, ale teraz już wiem: Jacek Marczyński cytuje w swoim tekście w programie, że wyraził się w ten sposób niegdyś tenor Leo Slezak (dokładnie: „występowałem w tej operze wiele razy i do dziś nie wiem, o co tam chodzi”).

Co zaś do całości spektaklu, nie był on ekstrawagancki, ale też było trochę sztywno; parę razy budziło zdumienie, że np. Leonora cieszy się, że widzi Manrica, stojąc tyłem do niego i w dużej odległości. Dobrze, że reżyser starał się o to, by śpiewacy byli słyszalni, ale bez przesady. Scenografia była neutralna, dyskretnie nawiązująca do wnętrza kościoła czy pejzażu, pojawiały się też łuki jak ze słynnego meczetu w Kordobie.

Kolejne spektakle mogą też być ciekawe pod względem obsadowym – trochę żałuję, że ich nie posłucham.