Nasze dobro narodowe

Ileż adrenaliny przyniósł koncert prowadzony przez tego wielkiego dyrygenta, na którego patrząc trudno było pamiętać, że 3 października skończy 90 lat. Stanisław Skrowaczewski kończy w ten weekend sezon Filharmonii Narodowej (jeszcze przed nim sobotnia powtórka koncertu).

Tydzień temu poprowadził także orkiestrę Filharmonii Wrocławskiej, o czym pod poprzednim wpisem opowiedziała ew_ka – tam dyrygował tylko utworami Lutosławskiego. Trochę żałuję, że w Warszawie nie poprowadził Koncertu na orkiestrę, tym bardziej, że to ten utwór swojego dawnego przyjaciela lubi najbardziej i uważa go za swój „emblemat”, a I Symfonię (była i tu, i tu) mniej. Ale i ona była wspaniała, choć nie zabrakło paru kiksów w waltorniach. W ogóle odnosiłam wrażenie, także podczas wykonania Beethovena, że orkiestra czuje się nieco zestresowana, było to wyczuwalne zwłaszcza w początkach utworów, np. na początku beethovenowskiego Scherza (który się trochę rozjechał, ale szybko wrócił do równowagi).

Ale też warto było posłuchać tej oklepanej IX Symfonii Beethovena, bo mimo wspomnianych drobnych usterek została zrobiona tak, że na długo się ją zapamięta. Idealne tempa, młodzieńcza energia, wyważone proporcje, mądre rozplanowanie utworu – zamiast stosowanego zwykle denerwującego wchodzenia chóru i solistów między drugą a trzecią częścią (zwykle wtedy pojawiają się oklaski) chór siedział od początku na scenie, a soliści weszli na nią dopiero na początku finału, w głośniejszym momencie. Dzięki temu została zachowana ciągłość symfonii.

Nie można się napatrzeć na sposób dyrygowania Skrowaczewskiego. Na scenę wchodzi powoli, zgarbiony, a gdy już znajduje się na podium, wstępuje w niego nowe życie. Dyryguje precyzyjnie, oszczędnie, elegancko, nie na efekt, tylko na skuteczność. Czasem wystarczy jeden ruch palca, czasem potrzeba obszerniejszych gestów. Wszystko – absolutnie przekonujące. Po prostu mistrz, co tu dużo gadać. Stojak był obowiązkowy i trwał bardzo długo.

Świetny jak zwykle był chór, a z solistami różnie – niezbyt podobał mi się bas Piotr Pieron, zbytnio rozwibrowany; rozczarowała mnie też trochę Violetta Chodowicz, bo nie zawsze była ta wymarzona barwa, ale też Beethoven w tym utworze był mordercą śpiewaków. Najlepsze były środkowe głosy: mezzosopran Anna Lubańska i tenor Rafał Bartmiński.

Koleżanka z radia, która zamieniła z dyrygentem parę słów po występie, powtórzyła mi, że teraz, latem, Skrowaczewski chce wrócić do komponowania. Nie komponował dwa lata, od śmierci żony. Teraz ma już ochotę wrócić do tego. Ma też dalsze plany koncertowe. Cóż, jak mówi, plany los może pokrzyżować każdemu. W domyśle: nie ma znaczenia, że za kilka miesięcy skończy 90 lat. Nigdy zresztą nie rozmawia o wieku, uważa, że są bardziej interesujące tematy. Całkowicie słusznie.