Weiss feminista?

Jak tłumaczy Marek Weiss, reżyser nowej premiery Così fan tutte w Warszawskiej Operze Kameralnej, w swojej inscenizacji staje on po stronie kobiet, którym zrobiono świństwo. Wiem, że Piotr Kamiński żachnie się na kolejne spojrzenie na tę operę jak na „skomplikowane i gorzkie arcydzieło”, ale co do świństwa – zgadzam się z reżyserem. Jednak i tak najważniejsze, że pod względem wokalnym spektakl jest naprawdę znakomity.

Przeniesienie akcji w – jak to zostało określone – „czasy Coco Chanel” nie razi za bardzo. Przy okazji można było wyostrzyć wymowę podwójnych standardów, o których jest mowa w operze. Weiss zrobił to już w pierwszej scenie, umieszczając ją w burdelu: Ferrando i Guglielmo zakładają się z Don Alfonsem o wierność swoich narzeczonych, jednocześnie poddając się pieszczotom „panienek”.  Jednocześnie pozostawił im tyle niewinności i naiwności, że chłopcy nie bawią się najlepiej uwodząc sobie nawzajem dziewczyny. Ale – jak mówi Weiss – mimo wszystko świadomie przystępują do tej gry. A wiadomo, że Fiordiligi i Dorabella są w tej historii szantażowane, jeśli nie wręcz zgwałcone moralnie: jeśli nie ulitują się nad cierpiącymi, będą odpowiedzialne za ich ewentualną śmierć…

Despina, która ma tu rolę kluczową, jest również wyostrzona: już w samym libretcie Da Ponte jest przedstawiona jako protofeministka; u Weissa jest wręcz chłopczycą w spodniach, trzymającą za paskiem gazetę ze zdjęciami nagich mężczyzn. W II akcie przybiera dodatkowo rolę dominy, w garniturze i cylindrze, okładającej bacikiem Don Alfonsa, który się jej masochistycznie poddaje. Nie mówiąc o tym, że praktycznie płącąc jej za usługi oddaje jej wszystkie pieniądze na poczet wygranej w zakładzie.

Jest tu niestety kilka oczywistych błędów. Kiedy wreszcie siostry postanawiają ulec zalotom i umawiają się, „kto kogo”, Dorabella śpiewa, że weźmie „brunecika”, a Fiordiligi – „blondynka”; tymczasem w tej inscenizacji jest akurat odwrotnie. W finale panowie rozcharakteryzowywują się na oczach sióstr, gdy „wracają” z wojny, co rodzi nonsens: przecież one z początku nie mogą się domyślać, że nastąpiła zamiana, do przypomnienia i rozpoznania dochodzi trochę później. Parę rzeczy jest też kompletnie niezrozumiałych, np. dlaczego panowie żegnają się z ukochanymi siedząc przy stole z leżącymi naprzeciwko nich czaszkami?

Gorzej, że jest tu trochę błędów czysto muzycznych. Bo dla mnie wykreślanie powtórzeń z ansambli (nie wszystkich – a niekonsekwencja też jest bez sensu) pozbawia muzykę jej logiki. Że wykreślono po jednej arii Fiordiligi i Dorabelli – to już robi się częściej. Ale wywalanie powtórzeń naprawdę niewiele skraca. A niszczy.

Jeszcze powybrzydzam na orkiestrę, która została zapędzona i niestety zbyt często kompletnie rozjeżdża się z solistami. I tu już wybrzydzać przestanę, bo soliści byli właściwie wszyscy świetni. Klasą dla siebie była Anna Mikołajczyk jako Fiordiligi, która zwłaszcza w słynnej arii Come scoglio, jednej z najtrudniejszych u Mozarta (jeśli nie najtrudniejszej), pokazała, co potrafi. Karolina Sikora jako Dorabella debiutowała na tej scenie: trochę mam zastrzerzeń do jej emisji, bardziej może verdiowskiej niż mozartowskiej. Fantastyczna natomiast była Marta Boberska w roli Despiny. Świetni wszyscy panowie: Ferrando – Aleksander Kunach, Guglielmo – Tomasz Rak i Don Alfonso – Robert Gierlach (choć ta postać była poprowadzona może zbyt poczciwie). Ciekawe, że soliści bardzo są zadowoleni ze współpracy z reżyserem; twierdzą, że była odświeżająca. Czy miało to wpływ na ich śpiew, czy nie – w każdym razie bardzo cieszy, że znalazł się u nas komplet śpiewaków, który tak dobrze wykonuje mozartowskie arcydzieło.