Falstaff jako Depardieu?

Nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego tak rzadko u nas grywa się Falstaffa. Może dlatego, że ta ostatnia i jedna z najlepszych oper Verdiego, mimo że lekka i pełna ironicznego humoru, nie jest najłatwiejsza w odbiorze z powodu podobnej formy jak u… Wagnera: bez chwytliwych arii i popisów, akcja jednym ciągiem, w nieprzerwanych dialogach.

Ostatni raz widziałam w Warszawie to dzieło w Warszawskiej Operze Kameralnej, ze wspaniałym Jerzym Artyszem w roli tytułowej. Trzeba mieć taką klasę i taki dystans do siebie, żeby móc to tak świetnie wykonać. Bo Falstaff jest postacią bardzo szczególną. Niby odrażającą, zakochaną w sobie z wzajemnością, bezczelną, a nawet wręcz chamską; z drugiej strony – zdolną ostatecznie do autoironii, do stwierdzenia (w finale, razem ze wszystkimi), że cały świat jest żartem. Kto jest w stanie żartować z siebie, jest na dobrej drodze.

Nie da się też nie zastanowić się, czy i w jakim stopniu Falstaff jest porte-parole samego kompozytora, bliskiego już w tym czasie osiemdziesiątki (to zupełnie niesamowite, dojrzewał jak dobre wino i na koniec kariery dał nam rzeczy swoje najlepsze). Zwłaszcza gdy mówi o starości. Dlatego zresztą jest to dla mnie też dzieło dość dwuznaczne – główne cechy Falstaffa, o których się mówi, to że jest stary i gruby – ani jedno, ani drugie nie jest jego przewiną. No, ale że wysłał list miłosny tej samej treści do dwóch pań jednocześnie – to rzeczywiście nieładne. Jednak ostatecznie potrafił zrozumieć, że został wystrychnięty na dudka. Choć w końcu, w całym absurdzie ostatniej sceny okazuje się, że nie tylko on. Ale zemsta na nim wydaje się zdecydowanie przerysowana w stosunku do przewiny.

I teraz powrócę na chwilę do komentarza Piotra Kamińskiego spod poprzedniego wpisu: że finałowy „morał” z Cosi fan tutte jest siostrzany w stosunku do końcowej fugi z Falstaffa. Chyba jednak nie całkiem, bo u Mozarta mowa i o płaczu, i o śmiechu; tu zaś – tylko o śmiechu, wyśmiewaniu. Taka jest też różnica w nastroju muzyki: u Verdiego nie ma smutnych momentów. Nie współczujemy z nikim. Nie ma powodu.

Co zrobił z Falstaffem w Poznaniu Tomasz Konina? Powiem szczerze, że nie wszystko rozumiem. Porównanie Falstaffa z Gerardem Depardieu może i ma jakiś sens, podkreślone to było zwłaszcza w samym finale, kiedy Falstaff idzie w stronę majaczących na horyzoncie wież cerkiewnych. Nie rozumiem natomiast, dlaczego większość spektaklu rozgrywa się na dwóch poziomach, z których niższy jest przedszkolem, a wyższy – salonem w mieszkaniu. Salon – to zrozumiałe, ale przedszkole – dlaczego?

Ze śpiewaków najbardziej podobał się Stanisław Kuflyuk, który w roli pana Forda praktycznie ukradł show. Mówił mi potem, że zaśpiewanie w Falstaffie było jego marzeniem, bo uwielbia tę operę. W przyszłym sezonie zaśpiewa samego Don Giovanniego – bardzo jestem ciekawa. Co zaś do pozostałych głosów, jakoś się specjalnie nie wyróżniały, natomiast miło na plus zaskakiwała orkiestra, zwłaszcza dęte (choć nie obeszło się bez pewnych nierówności, jak to na premierach bywa). Bardzo dobre tempa nadawał Gabriel Chmura. W sumie więc warto.