Wokół Lutosławskiego na Promsach

Witold Lutosławski niejednokrotnie był tu gościem i prowadził własne utwory. Tym razem w Royal Albert Hall wykonano jego Koncert wiolonczelowy. I nie był to pierwszy ani ostatni jego utwór zagrany na tegorocznych, bardzo „polskich” Promsach.

Niektórzy z Was być może słuchali w radiowej Dwójce bezpośredniej transmisji. Na sali brzmi to z pewnością inaczej, i dużo tu zależy od miejsca. Punkt słyszenia bardzo zależy od punktu siedzenia w tym pięknym, ogromnym cylindrze. Najlepiej zapewne się słucha w słynnej strefie stojącej na dole (wyobrażałam ją sobie jakoś większą). Tj. nie musi się tam stać, można usiąść na podłodze (wyłożonej wykładziną) czy też nawet się na niej położyć. Ale dużo osób stało przez cały koncert, czym wzbudziło mój szczery podziw. Publiczność Promsów jest wspaniała, entuzjastyczna, pokrzykująca w aprobacie. Utwór Lutosławskiego dostał ogromne brawa, choć trochę się obawiałam reakcji podczas słuchania.

Najlepiej tu bowiem brzmi pełna, wyrazista, ujednolicona brzmieniowo orkiestra, zwłaszcza z gęstymi smyczkami. Tak było w wykonanej na początek przez BBC Symphony Orchestra pod batutą Thomasa Adesa Sinfonii da Requiem Benjamina Brittena. To młodzieńczy utwór, pisany w latach 1939-40 na zamówienie rządu japońskiego przez 26-letniego kompozytora, zanim poznał prawdziwy tragizm wojny, który próbował później ukazać w War Requiem. Ten utwór, poza posępnym początkiem, nie ma właściwie wiele z requiem, jest nawet dość pogodny, trochę hollywoodzki. I zabrzmiał bardzo dobrze. Niestety inaczej rzecz się miała z Koncertem wiolonczelowym. To kompozycja w wielu miejscach bardzo kameralna, subtelna, i w tych momentach traciła wiele – tam, gdzie siedziałam, w stallach, z boku i trochę z góry, dość kiepsko słyszało się także solistę, Paula Watkinsa. Ale bardzo był zaangażowany, co słuchacze przyjęli ciepło, a on swój bis zapowiedział: „More Lutosławski!” i zagrał świetnie Wariację Sacherowską.

Drugą część wypełniło prawykonanie napisanej w tym roku na zamówienie Robina Boyle’a kompozycji samego dyrygenta pt. Totentanz, poświęconej „pamięci Witolda Lutosławskiego i jego żony Danuty”. Ades użył tu tekstów pochodzących z 1463 r. z kościoła w Lubece (na wielkim gobelinie przedstawiającym tytułowy taniec śmierci). Śmierć – w tej roli wspaniały jak zawsze Simon Keenlyside – zwraca się do przedstawicieli wszystkich warstw społecznych, rozpoczynając od papieża, cesarza, kardynała i króla poprzez mnicha, rycerza, burmistrza, doktora i kupca po kleryka, robotnika, wieśniaka, dziewczynę i w końcu małe dziecko. Mezzosopran (Christianne Stotijn) odpowiada lamentami w imieniu kolejnych ofiar Śmierci. Czegoż tu nie ma! Rozpoczyna się oczywiście od cytatu z Dies irae i brutalnego tańca szkieletów z dużą ilością przewidywalnej perkusji, jest ponury walc, są nawiązania do różnych stylistyk, aż do bezczelnie banalnego Mahlerowskiego finału niemal jak z Kindertotenlieder. Cóż, Ades jest znany z muzyki relatywnie lekkiej i łatwej, podobającej się szerszej publiczności – i spodobał się tym razem. Mnie trochę mniej, ale cóż, ja nie jestem typowym słuchaczem…

W każdym razie pozazdrościć Londynowi, że tak ambitny program na tak popularnej imprezie (hasło Promsów: najlepsza muzyka dla najszerszej publiczności) jest tak ciepło przyjmowany. A w następnych tygodniach jeszcze ambitniejsze zestawy.