Dwie połówki Andrzeja Czajkowskiego

Mamy więc dzieło wybitne, godne wystawiania na najlepszych scenach świata. Kupiec wenecki Andrzeja Czajkowskiego to kawał wspaniałej muzyki.

Dlaczego kompozytor wybrał to właśnie dzieło uwielbianego Szekspira? (Uwielbianego do tego stopnia, że własną czaszkę zapisał w testamencie Royal Shakespeare Company, by służyła jako rekwizyt w Hamlecie.) Dziwiło to zwłaszcza tych, co znali historię życia Czajkowskiego: czemu on, ocaleniec z Holocaustu, wziął na warsztat dzieło o wydźwięku antysemickim? Cóż, w tej sztuce nie ma nic jednoznacznego. Jak powiedział w słowie wstępnym szef Bregenzer Festspiele David Pountney, jej głównym tematem jest wielowymiarowość stosunków międzyludzkich. Czajkowski też, razem ze swym librecistą, Johnem O’Brienem, poprzesuwał pewne akcenty u Szekspira. O’Brien, obecny również tutaj, opowiadał, że kompozytor był od początku pewien dwóch pomysłów: że Antonia będzie śpiewał kontratenor i że Shylockowi będą towarzyszyć puzony i tuba.

Rzecz w tym, że obie te postaci stanowią swoiste alter ego kompozytora. Shylock – to jest oczywiste, jako Żyd, który ostatecznie staje się ofiarą (mimo utrwalania antysemickiego stereotypu przez Szekspira, przecież wstrząsający jest jego monolog, czemu jest prześladowany, skoro tak samo jest człowiekiem). Antonio – jako… homoseksualista, i to skłonny do depresji. W tej wersji bowiem Antonio robi wszystko dla swojego przyjaciela Bassania, ponieważ go po prostu kocha. W sumie zresztą Czajkowski czuł się już bliżej Antonia niż Shylocka – w końcu przeżył wojnę, nigdy nie był religijnym Żydem (ani nie była przed wojną jego rodzina, całkowicie zasymilowana), a problemy erotyczne miał przez całe życie.

Mniejsza jednak o życie osobiste Czajkowskiego, najważniejsza jest jego muzyka. Choć świat muzyczny poznał go, i znał przez wiele lat, przede wszystkim jako wybitnego pianistę, laureata Konkursu Chopinowskiego oraz Konkursu im. Królowej Elżbiety w Brukseli, którego sam Artur Rubinstein namaścił na swojego następcę (ale z czego młody kontestator szybko się wyślizgał). Mało kto znał go jako kompozytora, a to przecież była jego największa pasja od dzieciństwa. I on sam równiez uważał się za o wiele lepszego kompozytora niż pianistę. Cóż, wiele wskazuje na to, że miał rację – zwłaszcza teraz, kiedy poznaliśmy Kupca na żywo.

Jego dzieła kameralne i fortepianowe przypominał w Polsce od lat niezmordowany Maciej Grzybowski, wielbiciel jego twórczości. I on także wciąż postulował wystawienie Kupca. Niedługo przed śmiercią Czajkowski prezentował fragmenty wyciągu fortepianowego opery w English National Opera, niestety odmówiono wówczas jej wykonania. Dzieło czekało więc do dziś. Inna jeszcze sprawa, że w roku 1981 stylistyka tej opery, ze słyszalnymi cieniami Berga, Brittena, chwilami nawet Hindemitha – mogła wydawać się zbyt tradycyjna jak na współczesne dzieło. Dziś już odbieramy po prostu jego jakość, bez obciążeń. A jakość jest wybitna.

O ile utwory kameralne, jakie dotąd poznaliśmy, z natury były posępne, miały w sobie jakby coś spopielonego, to w operze można usłyszeć dużo więcej nastrojów. Posępny jest oczywiście I i III akt, ale II akt, w którym Portia wybiera sobie męża, jest satyryczny (nie brak tu cytatów, np. z Leonory III Beethovena czy też… z IV Symfonii imiennika kompozytora, Piotra Czajkowskiego, którego muzyki Andrzej zresztą serdecznie nienawidził i nigdy nie zagrał z niej nawet nuty). Po III akcie bezpośrednio jest epilog, trochę przegadany, ale z wyjątkowo piękną, liryczno-lunatyczną muzyką.

Spektakl, który zobaczymy również w Warszawie w sezonie 2014/15, wyreżyserował Keith Warner (Pountney podkreśla, że od razu założyli, że ze względu na język reżyserem musi być Anglik). Jego inscenizacja, przeniesiona w czasy edwardiańskie (Pountney: „to dobry pomysł, bo każdy z nich, także Shylock, jest tu szanowanym biznesmenem”) ma swoje plusy i minusy, ciekawa plastycznie, z różnymi interesującymi pomysłami, ale także z pewnymi drażniącymi oczywistościami, zwłaszcza związanymi z prześladowaniami Shylocka (przebierańcy mają jednoznacznie kojarzące się stroje; co prawda mamy niby karnawał wenecki, ale przebrania zbytnio jednak wybiegają w dwudziestowieczną przyszłość). Za to wspaniała jest obsada i właściwie powinna zostać sprowadzona do Warszawy w całości. Może najsłabszy, i to w sensie dosłownym (niewielki głos) był Antonio, Christopher Ainslie (nie bardzo wiem, który kontratenor mógłby wyrobić tak forsowną partię, i to przy tak gęstej orkiestrze – kiedyś był takim Paul Esswood, którego jeszcze Penderecki obsadził jako Śmierć w Raju utraconym). Ale reszta kompletu rewelacyjna, a przede wszystkim: Charles Workman (Bassanio), Adrian Clarke (Salerio), Jason Bridges (Lorenzo), fantastyczny Adrian Eröd (Shylock), no i wszystkie trzy kobiety: Jessica (Kathryn Lewek), Portia (Magdalena Anna Hofmann) i Nerissa (Verena Gunz). Dyrygent Erik Nielsen przebrnął przez gęstą partyturę z powodzeniem, wydobywając wszelkie niuanse.

Już za kwadrans rozpoczyna się sympozjum poświęcone Czajkowskiemu. Dziś i jutro także jeszcze dwa koncerty. Dziś zagra Meccorre String Quartet (II Kwartet Czajkowskiego oraz Kwartet Lutosławskiego), a jutro Maciej Grzybowski z Wiener Symphoniker pod batutą Paula Daniela zagra Koncert fortepianowy, ten sam, który grał pięć lat temu na festiwalu Chopin i Jego Europa.