Dwaj koncertowi bracia

…czyli Koncerty na orkiestrę Lutosławskiego i Bartóka – kolejność oczywiście nie chronologiczna, ale według dzisiejszego programu Symphonieorchester des Bayerischen Rundfunks pod batutą Marissa Jansonsa. Któryś musiał tu być tym kopciuszkiem i nietrudno zgadnąć, który…

Oczywiste jest, że utwór Bartóka jest częściej wykonywany niż Lutosławskiego, i orkiestra miała go „obcykanego”, mówiąc kolokwialnie. Ale, przynajmniej z mojego punktu widzenia, nie jest to żadne usprawiedliwienie. Za to doszłam słuchając do wniosku, że Koncert Lutosławskiego jest dla orkiestry technicznie dużo trudniejszy, zwłaszcza w I i II części, a właściwie w całości, głównie z powodu instrumentów dętych, które nie dość, że mają wiele do powiedzenia, to ich skoordynowanie jest karkołomną robotą. Bo nie wystarczą tu nawet wirtuozowskie umiejętności, trzeba zgrać się zespołowo, słuchać się wzajemnie. Nawet najlepsi instrumentaliści nie sprostają temu zadaniu bez porządnych prób sekcyjnych. Tu ich było chyba zbyt mało. Już początek I części zaczął się nierówno, co nie wróżyło najlepiej – no i niestety, te puzzle, które muszą idealnie do siebie pasować, bo od tego zależy harmonia i w ogóle brzmienie, rozłaziły się. Początek zaś passacaglii z III części był w najniższej basowej nucie po prostu nieczysty. Byłam zdegustowana. Nie spodziewałam się tego po orkiestrze i dyrygencie tej klasy… Z drugiej strony to jest naprawdę efektowny utwór i nawet w nienajlepszym wykonaniu robi wrażenie – został ciepło przyjęty okrzykami entuzjazmu.

Chwilę pozostanę przy samej kompozycji. Była ewidentnie pisana w hołdzie Bartókowi i jest z dziesięć lat zaledwie od tej Bartókowskiej późniejsza. Lutosławski nie lubił później tego utworu, ponieważ uważał, że ten język jest już martwy i chciał pisać coś całkiem innego, co mu się za jakiś czas miało udać. Trudno mu się dziwić, ale przecież, używając tego języka, zrobił to absolutnie po mistrzowsku. Rozumiem jednak też, że miał niesmak mając świadomość, że to swoje mistrzostwo wysnuwa z materiału jego niewartego, dość prymitywnego. Tym większy może być podziw, ale też tym jaskrawsza jest niewspółmierność tego materiału z ostatecznym efektem. (Nawiasem mówiąc, i tutaj widziałam, jak kilkoro starszych ludzi uśmiechnęło się podczas fragmentu I części, który kiedyś był – bez wiedzy kompozytora – wykorzystany jako sygnał politycznej audycji „ZDF-Magazin”…)

W drugiej części przekonaliśmy się, że jednak można – choć też może nie było idealnie, ale forma świetnie rozplanowana, no i idealnie równe piony, może trochę zachwiań było w zapędzonym finale, który w sumie najmniej mi się podobał. Ale ogólnie słuchało się z wielką przyjemnością. Ja zresztą w ogóle uwielbiam ten utwór. Przy okazji odkryłam, że fragment początkowy III części (w tym nagraniu od 0’18” do 0’34”) to zalążek, który po latach rozwinął się Lutosławskiemu w Muzykę żałobną. No i trzeba przyznać, że partie dętych ogólnie są tu bardziej okiełznane, więc łatwiej utrzymać dyscyplinę rytmiczną.

Publiczność oszalała. Był więc bis, efektowny fajerwerk – sarkastyczna polka z końcówki II aktu Lady Macbeth mceńskiego powiatu Szostakowicza (w tym nagraniu od 3’12”) i tu już orkiestra naprawdę sobie pohasała. Właściwie mogłaby to zagrać bez dyrygenta – wychodząc z Kubą wspominaliśmy występ sprzed wielu lat Filharmoników Nowojorskich w Warszawie, gdy Kurt Masur stanął obok, a orkiestra sama zagrała na bis uwerturę do Kandyda Bernsteina. Nie upłynęło wówczas tak wiele czasu od jego śmierci…