Berlińczycy pod szefem Nowojorczyków

Bardzo satysfakcjonujące było moje pożegnanie z berlińskim Musikfest (trwa jeszcze do 18 września, ale ja już jutro wyjeżdżam). Filharmonikami Berlińskimi dyrygował Alan Gilbert.

Trochę się obawiałam, bo pamiętam, jak dyrygował swoją orkiestrą w Warszawie po Konkursie Chopinowskim i zupełnie jakoś nie miał serca do tego Chopina. Potem powiedziała mi Hanna Lachert (już tam nie gra, ale nadal jest we wszystkim zorientowana), że on najlepiej się czuje w muzyce XX i XXI wieku i że orkiestra go bardzo lubi. Berlińczycy najwidoczniej też go polubili, bo odnosili się do niego bardzo miło; on zresztą do nich też. Nawiasem mówiąc przyjemnie patrzeć, jaką pozycję ma tu koncertmistrz, p. Daniel Stabrawa: kiedy wchodzi, wszyscy biją brawo, on kłania się jak solista, odwraca się do orkiestry i inicjuje strojenie.

Na Alana Gilberta nie zawsze można patrzeć bez rozbawienia, takie gesty wykonuje, wyginając się na wszystkie strony, czasem nawet podskakując. Ale w sumie najważniejsze, że jest w tym skuteczny. Pierwsza w programie była IV Symfonia Lutosławskiego. Cóż to była za przyjemność słuchać tego przepięknie jak aksamitny kobierzec rozwijającego się początkowego tła, na którym wspaniale rozbrzmiewa klarnet. Rozwój, kulminacje, spadki napięcia – wszystko było w dziesiątkę. Może ten dramatyczny moment niedługo przed końcem, gdy pozostają tylko dwie równoległe melodie w smyczkach – odkryłam go właściwie niedawno, gdy tak niesamowicie wyeksponował go Maksymiuk – był w tej wersji mniej dramatyczny, ale z Lutosławskim tak jest, że każdy wydobywa to, co mu pasuje, i w gruncie rzeczy za każdym razem jest to więc trochę inny utwór.

Thomas Zehetmair grał koncert skrzypcowy Janáčka Putování dušičky, czyli „wędrówki duszyczki” (jakoś od razu mi się kojarzy animula vagula blandula), którego kompozytor właściwie nie skończył, a jednak się go grywa, i bardzo dobrze, bo jest piękny. Charakterystyczna ekspresja tego skrzypka, kiwającego się i niemal kucającego w czasie gry, pasuje tu bardzo, bo jest w stylu muzykantów ludowych, a melodie morawskie jak zwykle rozbrzmiewają tu niemal wciąż – a ponadto intensywność jego gry pasuje do emocjonalności tej muzyki. Podobał się, ale nie bisował – wyraźnie nie chciał.

No i Drewniany książę Bartóka na koniec – jedyny pogodniejszy (ale w sumie najmniej popularny) jego utwór sceniczny, z gęstą impresjonistyczną orkiestrą i świetnymi efektami instrumentów dętych drewnianych i perkusji. Było tam wszystko, co trzeba: zmienność nastrojów, płynność, obrazowość. Godzina zleciała niezauważona. Publiczność bardzo serdecznie żegnała orkiestrę i dyrygenta. A trzeba powiedzieć, że frekwencja dziś była bardzo dobra, prawie taka, jaka była, kiedy dyrygował Rattle. I tylko po występach Filharmoników Berlińskich się zdarza – widziałam to po raz drugi – że żegna się orkiestrę brawami aż do ostatniej schodzącej z estrady osoby. Bardzo to miłe.

I tak pożegnałam się z Filharmonią Berlińską – mam nadzieję, że nie na bardzo długo, bo już poczułam się tam po tych dwóch tygodniach jak w domu… Rano w pociąg – i nach Breslau, gdzie czeka mnie wieczorem randka z ulubionym Pulcinellą.