Francusko-hiszpańskie szaleństwo

Bardzo bym chciała, żeby to był jedyny rok, w którym miasto i ministerstwo kultury lekceważą najlepsze i najważniejsze festiwale. W tym Szalone Dni Muzyki, na które wystarczy zajrzeć, żeby się przekonać, jak bardzo są potrzebne.

Formuła wypracowana przez René Martina z ekipą dostosowana jest idealnie do potrzeb ludzi dopiero nieśmiało rozpoczynających kontakt z muzyką poważną. Stosunkowo krótkie koncerty, żeby nie znudzić, a zafrapować; niskie ceny biletów, żeby uprzystępnić; jakość, żeby zachęcić do dalszych kontaktów. Bardziej wyrobiona publiczność ma tu także coś dla siebie: obok dzieł znanych i popularnych pojawiają się też różne cymelia. Ja osobiście usłyszałam dziś kilka utworów po raz pierwszy.

Z drugiej strony na Szalonych Dniach zawsze był ważny element edukacyjny przejawiający się w występach uczącej się młodzieży, bywa, że niezwykle utalentowanej. Ale w Nantes to jest domena głównego hallu, pełniącego podobną rolę do warszawskiego namiotu przed teatrem (notabene namiot, z powodu braku kasy, był w tym roku najprostszy, bez ogrzewania, a było już przecież zimno). To jest z założenia agora, na której pojawiają się również różne nietypowe sprawy, przeróbki jazzowe czy dziwne instrumenty, a zdarzają się też występy artystów z głównego nurtu – jako nagroda pocieszenia dla tych, którzy nie dostali biletów.

U nas w tym roku było inaczej – niewielu artystów dało się sprowadzić, udział muzyków polskich – zresztą znakomitych – też nie załatwiał sprawy. Nurt młodzieżowo-szkolny wszedł więc w dużym stopniu do nurtu głównego i nastąpił wyraźny przechył w tę stronę – nie postponując oczywiście tych zespołów jest to jednak sytuacja sprzeczna z główną ideą. Dobra strona jest taka, że przychodzą wtedy krewni-i-znajomi tej młodzieży, tyle że oni są już przekonani do muzyki, skoro dzieci posłali do grania. Ale czemu im żałować, niech też mają. Bardzo się też umocnił nurt Smykofonii, który jest, o ile wiem, naszą specyfiką, i to jest fantastyczne.

Było jednak czego posłuchać, zwłaszcza, że temat w tym roku był atrakcyjny: muzyka francuska i hiszpańska. Dzisiejszy dzień rozpoczęłam od znakomitego recitalu Michela Dalberto ze świetnie zestawionym programem: francuskie utwory napisane pod wpływem hiszpańszczyzny (Chabrier, Debussy i Ravel) połączone z hiszpańskimi (Albeniz, Granados, de Falla). Na bis coś off topic: Ballada g-moll Chopina. Podobały mi się zwłaszcza „hiszpańskie” preludia Debussy’ego, zagrane energicznie, jakby gitarowo. Jeden utwór podobał mi się mniej: Dziewczyna i słowik Granadosa, zbyt masywny (do czego przyczynił się jeszcze paskudny kawai, nawet w swej niby-luksusowej wersji brzmiący w forte tak, jakby ktoś pineski między struny powbijał). To był niestety prognostyk tego, co usłyszałam po południu, gdy grał Koncert D-dur Ravela – nie wiem, co stało się pomiędzy, ale to był zupełnie inny pianista, niedouczony, walący po sąsiadach, toporny. Bis – Ondine z Gaspard de la nuit – był też jakiś kompletnie kwadratowy, bez cienia lekkości i drobnego rubata, które jednak jest tu wskazane.

Ale ogólnie z pianistyką nie było tak źle. W sobotę jeszcze zajrzałam na recital Claire Désert, która zrobiła dobry użytek z kawaia, grając bardziej subtelnie; wykonała kilka preludiów Debussy’ego, a pomiędzy nimi trzy kompozycje z cyklu Serenad kompletnie mi nieznanego wcześniej Louisa Théodore’a Gouvy (muzyka trochę jak Saint-Saëns) oraz Scherzo diabolico Alkana – wolniej i mniej diabolicznie od tego wykonania (notabene wpływ Chopina w tym utworze niewątpliwy). Kolejnym pianistą, którego usłyszałam dziś po południu, był Luis Fernando Pérez, również z paroma utworami, o których nie słyszałam: po paru miłych sonatach Antonio Solera – seria Valses poeticos Granadosa, przypominająca mi w dalszej części podobny cykl u…Schuberta. Kompozytor pisząc to miał 28 lat, a jego styl miał się dopiero w pełni ukształtować (Goyescas powstały 16 lat później). Dziewczynę i słowika Pérez zagrał z większym wyczuciem niż Dalberto (ale i tak nikt już chyba dziś nie potrafi tego tak pięknie zagrać jak Alicia de Larrocha). I jeszcze była Triana, mniej popularna, ale piękna część Iberii Albeniza.

Do Granadosa wracając, drugą niespodzianką z jego twórczości był Kwintet, powstały w tym samym roku, co walce, i też niewiele mający stylistycznie wspólnego z tym, co wiemy o tym kompozytorze. Tutaj, tutaj i tutaj można posłuchać tego dziwnego utworu, który usłyszeliśmy w znakomitym wykonaniu Kwartetu Śląskiego z Pérezem. Przed nim Śląski zagrał jeszcze sam Kwartet d-moll (do posłuchania tutaj, tutaj, tutaj i tutajArriagi, czyli „hiszpańskiego Mozarta” (ciekawe, jak by się biedaczyna rozwinął, gdyby dane mu było żyć dłużej niż 20 lat…), a na koniec, z pianistą oraz kontrabasistą (z Sinfonii Varsovii), parę fragmentów z Czarodziejskiej miłości de Falli – Taniec ognia oczywiście trzeba było bisować.

Jednak absolutną kulminacją (dla mnie – festiwalu w ogóle) był występ Quatour Modigliani. Zespół ten, stosunkowo młody (istnieje 10 lat), gra po prostu perfekcyjnie, zarówno pod względem technicznym, jak emocjonalnym. Grał kwartety znane i lubiane – Ravela i Debussy’ego.

No i cóż jeszcze? Występ Cañizares Flamenco Quartet może nie zachwycił stroną taneczną (zwłaszcza że była krótka), ale bardzo fajne było gitarowe granie i gdy usłyszałam, że Juan Manuel Cañizares ma grać solo w Concierto d’Aranjuez na koncercie zamykającym (SV pod batutą Jean-Jacquesa Kantorowa), zdecydowałam się jednak tam zajrzeć. Nie żałuję, choć może nie był to najlepszy Rodrigo, ale bis, znów flamencowy, znakomity. Ponadto Tzigane z Augustinem Dumay (nienajlepsze niestety), Bolero Ravela z dość ponurackimi „animacjami na żywo” (praktycznie było to kilka gestów na papierze i wcześniejszy film animowany) Mariusza Wilczyńskiego, a na koniec hit: fragment z zarzueli Gerónimo Giméneza La boda de Luis Alonso z solistką Lucero Tena na kastanietach. No, wyższa szkoła jazdy. Entuzjazm publiczności zmusił ją do bisu, którym była uwertura do Carmen. Pani niesamowita, zwłaszcza że ma 75 lat i kłopoty z chodzeniem… Znamienne, że kilka osób mi wcześniej o niej opowiadało (grała również na koncercie inauguracyjnym, na którym nie byłam), ale po licznych komplementach dopiero później padło, że jest to osoba niemłoda – to dodatkowo świadczy o osobowości. A dyrektor SV Janusz Marynowski na zakończenie, w podziękowaniu artystom festiwalowym, wręczył kwiaty właśnie jej.