Poznań goes baroque

W Warszawie Mazovia Goes Baroque uległa zawieszeniu z powodu braku kasy, ale za to w Poznaniu – któremu też się coś, zwłaszcza od Cezarego Zycha, należy – festiwal barokowy się rozkręca, ciesząc się życzliwością władz miasta. I wspaniale.

Przyjechałam w drugi dzień festiwalu i swoją tu obecność rozpoczęłam obcowaniem z wczesnym barokiem w wykonaniu artystów nie tak dawno w Warszawie słyszanych (ale w innym repertuarze), którzy tu jednak byli po raz pierwszy. Cezary mówi – i daje się to zauważyć w jego działaniach od dawna – że jest zwolennikiem swego rodzaju lojalności artystycznej: zaprzyjaźnia się z danymi muzykami, którzy tu wracają, umawia się z nimi z wyprzedzeniem na określony repertuar; z czasem jedne kontakty się rozluźniają, a pojawiają się inne. I tak to sobie płynie od festiwalu do festiwalu, dodajmy tu jeszcze Muzykę w Raju.

Tak więc najpierw niemiecko-amerykańska para posthippisowska z Bremy, czyli gambistka Hille Perl i teorbista Lee Santana, którzy ponoć w cywilu grają też rocka. Tutaj grali Kaspbergera z przyległościami w formacji z drugim muzykiem od szarpanych, Steve’em Playerem – adekwatne nazwisko, ale mógłby też być Dancerem, bo również parę razy zatańczył – z niemałą gracją. Było to sobie takie granie bezpretensjonalne, nie wzięło mnie tak, jak zeszłoroczny występ z Sonatami różańcowymi Bibera (z Danielem Sepec), ale ogólnie wzbudzało pozytywne uczucia. Nie było perfekcyjnie, ale było po prostu sympatycznie. Ten tercet przybrał nazwę Los Otros; zagra jeszcze w niedzielę, a duet Perl/Santana wystąpi też w sobotę.

Za to dużo emocji wywołał drugi koncert (tu też jest taki system jak w Paradyżu czy Warszawie: dwa do trzech koncertów pod rząd jednego wieczoru). Na Mazovia Goes Baroque muzycy wystąpili w tym składzie i z mniej więcej tym samym repertuarze rok temu; na tym koncercie akurat nie byłam, ale byłam na wcześniejszych popisach rodzeństwa Mauillon, którymi się zachwyciłam. Tym razem głównym muzycznym bohaterem były Włochy z Monteverdim na czele; w drugiej części koncertu pojawili się autorzy francuscy z pierwszej połowy XVII w., ale jeden z nich, Étienne Moulinié, pisywał i po włosku. W każdym razie po raz kolejny przekonałam się o wszechstronności i wielkiej kulturze wokalnej Marca (no i towarzyszące mu panie – siostra harfistka Angélique oraz gambistka Friederike Heumann), który śpiewa z niezmiernie wyrafinowaną prostotą, jeśli można się tak wyrazić. Ale stwierdzam też, że najpiękniej jednak wypada on w języku francuskim. Gdy śpiewa po włosku, jego dolne, praktycznie barytonowe już dźwięki są trochę ostre (to też zapewne kwestia innej emisji w tym języku) i słychać, że jednak jest on przede wszystkim tenorem. Gdy śpiewa po francusku, wszystko jest idealnie i naturalnie. (Oczywiście śladem naszych niedawnych rozmów wyobraziłam sobie, jak zaśpiewałby Lutosławskiego, i wyszło mi na to, że znakomicie…) Ciekawe, jak będzie po angielsku – jutro zaśpiewa Dowlanda z akompaniamentem siostry. A charakterna – dało się to zauważyć – gambistka da także jutro recital. Zapowiada się więc bardzo interesujący wieczór, a to jeszcze nie wszystko, bo na deser Kunst der Fuge na wiolach (Les Voix Humaines Consort).