Po dwudziestu latach

Ludzie, którzy byli w dorosłym wieku 22 listopada 1963 r., gdy zastrzelono prezydenta Kennedy’ego, do dziś pamiętają, co wtedy robili. Ja dokładnie pamiętam, co robiłam 7 lutego 1994 r., kiedy zmarł Witold Lutosławski.

Byłam w Bydgoszczy, aby relacjonować do miejscowego oddziału „GW” konkurs im. Paderewskiego, który wtedy odbywał się po raz pierwszy po długiej przerwie. Pamiętam, że powiedziała mi smutną nowinę znajoma dyrygentka w pobliżu gmachu Filharmonii Pomorskiej. Wieczorem usiedliśmy z moim starszym kolegą Tadeuszem Kaczyńskim (był w jury tego konkursu) i rozmawialiśmy długo o Lutosławskim, potem błyskawicznie to spisałam w jakimś kącie w redakcji i wysłałam do Warszawy. Ukazała się ta rozmowa bodaj pod tytułem Trzeba oddać talent ludziom.

Ponad siedem miesięcy później, na Warszawskiej Jesieni, odbył się koncert szczególny – jedna z najważniejszych inicjatyw Andrzeja Chłopeckiego, który w imieniu Polskiego Radia zwrócił się do grupy wybitnych światowych kompozytorów z zamówieniami na krótkie utwory poświęcone pamięci naszego twórcy. Wyszedł z tego niesamowity wieczór o niepowtarzalnej atmosferze. Dwa utwory Lutosławskiego, Epitafium na początek i Grave na koniec, otaczały szereg krótkich dzieł: Pera Nørgårda, Elliotta Cartera, François-Bernarda Mâche’a, György Kurtága, Osvaldasa Balakauskasa, Toru Takemitsu, Arnego Nordheima, Edisona Denisowa, Iannisa Xenakisa i Cristóbala Halfftera. Kilka z nich zostało właśnie przypomnianych na rocznicowym koncercie, który, podobnie jak zeszłoroczny urodzinowy, odbył się na Zamku Królewskim z udziałem solistów oraz orkiestry AUKSO.

Kompozytorzy podchodzili do zadania w różny sposób. Niektórzy napisali prawdziwe utwory żałobne, wypływające z autentycznego poczucia straty.  Dobrym pomysłem na rozpoczęcie był kontemplacyjny utworek Toru Takemitsu Paths na trąbkę solo, ale zamiast rewelacyjnego Håkana Hardenbergera zagrał tym razem Jakub Waszczeniuk i nie spisał się najlepiej, więc zabrakło atmosfery. Jednak ona pojawiła się zaraz potem dzięki orkiestrowemu utworowi Mâche’a Planh – to wzruszający lament, powolny ruch płaszczyzn dźwiękowych o urodzie niemal Lontano Ligetiego. Kompozytor był obecny na sali i został bardzo ciepło przyjęty.

Młody duński wiolonczelista Jakob Kullberg zagrał dwa utwory, z których żaden nie pochodził z programu tamtego koncertu: V Sonatę swojego krajana Nørgårda oraz Nokturn Kaiji Saariaho – pierwszy z tych utworów jest całkiem nowy i nie ma odniesień do tematu żałobnego, drugi powstał w 1994 r., ale nie był jak dotąd wykonywany w Warszawie, choć też poświęcony jest pamięci Lutosławskiego; szmerowy i kontemplacyjny (tutaj wersja skrzypcowa utworu).

Orkiestrowy utwór Balakauskasa Meridionale grany był przed 20 laty i należy do tej części programu, w której kompozytorzy po prostu wyrażali siebie. Przeciwnie bardzo emocjonalne Adieu zaprzyjaźnionego z Lutosławskim Arnego Nordheima, krzyk niezgody na straszne wydarzenie.

W tym momencie przyszła pora na samego Lutosławskiego – Partitę wykonała Aleksandra Kuls z Eugeniuszem Knapikiem i wniosła do tego dzieła tyle młodzieńczej energii i emocjonalności, że publiczność była pod wrażeniem. A na zakończenie zaledwie paruminutowy, ale niezwykle nastrojowy utwór na cymbały – nietrudno zgadnąć, że Kurtága – Un brin de bruyère à Witold, czyli gałązka wrzosu dla Witolda, w wykonaniu gościa ze świata folku, Ani Brody.

Świetnie ułożony był ten program i trudno było się rozstawać po tym koncercie. Rok Lutosławskiego oficjalnie się skończył (odbyła się też dziś konferencja na temat jego wyników, ale o tym potem), natomiast trwa jeszcze festiwal Łańcuch XI – koncerty jutro i pojutrze w Studiu im. Lutosławskiego.