I po zadymie

Bielska Zadymka Jazzowa (powinnam właściwie dodawać: Lotos Jazz Festival) zakończyła się powszechnym zjazdem z lodowej ścieżki z pochodniami w ręku, ze schroniska na Szyndzielni do kolejki gondolowej. Najstarsi górale mówią, że tak ślisko tu jeszcze na żadnym festiwalu nie było.

No bo kto to widział, żeby w połowie lutego nie było śniegu i zadymki, tylko czysta wiosna. A w górze, wiadomo, śnieg topnieje i grunt szybko znów marznie. Wchodząc tam dziś wieczorem powtarzałam sobie: to pierwszy i ostatni raz. Ale teraz, jak udało się zejść, mówię sobie: kto wie?

Zwłaszcza, że warto było: w schronisku na zakończenie mieliśmy piękny koncert albańskiej wokalistki (zamieszkałej od dziecka w Szwajcarii, ale przywiązanej do swojej kultury) Eliny Duni. Piękny głos, piękne rzewne pieśni wyrażające tęsknotę do wolności. Nie był to już jazz, tylko folk. A w ogóle Zadymka zakończyła się nawet już nie folkowo, tylko folklorystycznie, ponieważ wystąpił miejscowy zespół Śtyry, który jest z festiwalem od lat. Miło było zobaczyć, jak pół sali śpiewało z nim – co oczywiście oznacza, że to byli tutejsi. (Choć i ja pod parę piosenek mogłam się podłączyć.)

Wcześniej jeszcze dziś odbył się w klubie Klimat swoisty eksperyment integracyjny, w którym wziął udział stary poczciwy String Connection (Krzesimir wysnuł przed publicznością interesującą teorię, dlaczego swego czasu zespół zawiesił działalność: otóż zrobili to, ponieważ pewien wyrób dziewiarski ukradł im połowę nazwy… ale stał się mniej popularny, więc wyszli z podziemia i znów grają). Koncert, na który każdy mógł wejść za darmo, został zorganizowany we współpracy z bielskim oddziałem Polskiego Związku Niewidomych i jego znakiem szczególnym było, że część utworów została wykonana przy zgaszonym świetle. String Connection ma co prawda w składzie niewidomego – keyboardzistę Janusza Skowrona – ale w całości zagrał w ten sposób po raz pierwszy, jednak w słuchaniu nie odczuwało się, by muzycy mieli jakikolwiek dyskomfort – było świetnie.

No i na zakończenie przyszła pora, by porównać oba bielskie festiwale jazzowe. Otóż Jazzowa Jesień to pięknie skomponowane wydarzenie artystyczne, przynoszące głębokie przeżycia – w końcu jest to autorski festiwal jednego z najwybitniejszych polskich jazzmanów, obdarzonego przy tym znakomitym gustem i kontaktami. Natomiast Zadymka, starsza o kilka lat, to zadyma, ruch; też są świetne koncerty, ale to część większej całości. JJ to zwykle dwa koncerty jednego wieczoru w tzw. Beceku, czyli Bielskim Centrum Kultury, a potem już tylko przeżywanie. Zadymka obrosła różnymi różnościami: klubem festiwalowym, promocją młodych, dżemami, wystawami, konkursem. Ma charakter w ogóle bardziej klubowy. Fakt, że odbywa się głównie w galerii handlowej, ma duże znaczenie dla promocji nie tylko samej imprezy, ale jazzu w ogóle: każdy mógł sobie posłuchać młodych grających przy wejściu do galerii, odwiedzić wystawę plakatów Olbińskiego, a potem ewentualnie zachęcić się do przyjścia na koncert – prawie wszystko w tym samym miejscu. Z wyjątkiem inauguracji w Czechowicach-Dziedzicach, gali w bielskim Teatrze Polskim oraz końcowej wyprawy na Szyndzielnię – kolejne szaleństwo. Festiwal jest tu bardzo zakorzeniony: robią go miejscowi, jest masa sponsorów.

W sumie: na pewno Zadymka przygotowała grunt nie tylko pod wspaniałą publiczność także na Jazzowej Jesieni, ale także pod fakt, że w tutejszej szkole muzycznej wprowadzono właśnie już na poziomie gimnazjalnym możliwość specjalizacji jazzowej – to chyba wyjątkowe w Polsce. Po prostu Bielsko-Biała stało się jazzowym miastem.