Kwiecista msza

Różne wspaniałe muzyki rozbrzmiewały już w wielickiej Kaplicy św. Kingi, ale po zeszłorocznym wspólnym występie zespołów Peregrina i La Morra można było się przekonać, że jest to fantastyczne miejsce do wykonywania muzyki średniowiecza. Także więc dla pierwszego na krakowskim festiwalu koncertu zespołu Mala Punica.

Formacja ta, założona w 1987 r. przez Argentyńczyka Pedro Memelsdorffa, wymieniała zapewne już nieraz cały swój skład poza szefem. Ponoć skład na ten koncert też z jakichś tam organizacyjnych powodów zmieniał się w ostatniej chwili. Jednak temu muzykowi można wierzyć na tyle, że wiadomo, iż muszą z nim występować artyści na wyjątkowym poziomie.  Takiego zresztą wymaga repertuar, w którym Mala Punica się specjalizuje: trecento i ars subtilior. Gdy zespół występował na Actus Humanus, wyraziłam nadzieję, że prędko powróci. No i wrócił po półtora roku – z tymi samymi wspaniałymi śpiewakami (plus sopranistka Anne-Kathryn Olsen), z którymi wystąpił w Gdańsku.

Tam było świecko, tu – religijnie: był to repertuar utrwalony niegdyś na płycie pt. Missa cantilena. Zawsze mam wrażenie słuchając tej stylistyki, że był w niej nie tylko perfekcjonizm, ale i swoisty awangardyzm, który był jakby niezależną odnóżką w historii muzyki. Jest to muzyka do takiego stopnia rozwinięta, że już dalej się rozwijać nie dała; konsekwencją było upraszczanie języka, ponowne, ale już inne komplikacje mogły nastąpić dopiero po wyhamowaniu. Ta muzyka działa poprzez swoją spekulatywność, matematyczność – pomiędzy tą matematyką unosi się duch.

Śpiewano więc części ordinario missae stworzone głównie przez Matteo da Perugia i Antonio Zaccara de Teramo, a także fragmenty anonimowe. Tym razem nie było może aż tak idealnie perfekcyjnie, widać było, że Memelsdorff zafascynowany wyjątkowym rzeczywiście wnętrzem miał w nim ochotę na eksperymenty przestrzenne, kazał więc śpiewakom przemieszczać się w różne miejsca sali. Efekt był piękny, choć w końcowym Benedicamus Domino, gdy cała piątka solistów zgrupowała się na widowni w przejściu środkowym, miało to swoje konsekwencje przez chwilę (rozchodzenie się głosów z instrumentalistami). Ale zespół zrehabilitował się na bis, śpiewając to samo już całkiem konwencjonalnie. Jednak jakąś atmosferę improwizacji się wyczuwało.

Mimo to warto było zanurzyć się w tym wartkim nurcie elokwentnych, kwiecistych i szybkich przemów wokalnych  i – znów – odpłynąć. Prawie co wieczór mamy tu okazję do odpłynięcia, i dobrze. Ostatnie dwa wieczory będą inne, bo i czas będzie już inny.