Bach dla Buszmenów

…czy innego egzotycznego, oderwanego od świata plemienia. Taką misję wydawał się dziś przynosić do Filharmonii Narodowej Richard Egarr z Academy of Ancient Music. A przynajmniej takie wrażenie robiły jego wypowiedzi.

Tak to bywa, że dobrze jest skorzystać z okazji, żeby siedzieć cicho. Klawesynista i zarazem obecny szef zespołu przywitał warszawską publiczność słowami: Hello, everybody! Po czym nastąpiło tłumaczenie, że pojedyncza obsada, w jakiej grają, to właśnie skład prawdziwej orkiestry u Bacha. Po owej łopatologii pierwszy akord był wręcz wstrząsający w swym fałszu… ale muzycy w końcu jakoś wybrnęli i przebrnęli przez IV Suitę orkiestrową D-dur.

Po czym nastąpiła opowieść: co tu robić w Lipsku gdzieś koło 1730 r., kiedy pada deszcz? Najlepiej schronić się w Cafe Zimmermann. To była bardzo mała kawiarnia, warunki bardzo intymne… itd. itp., po drodze jeszcze tłumaczenie, że klawesyn ma nikły dźwięk, i wyjaśnienie, że tonacja E-dur oznacza słodycz, łagodność. Bez tej zapowiedzi nie dało się zagrać Koncertu E-dur?

Po przerwie zabrzmiało rozkoszne: Welcome back! i wytłumaczenie, że A-dur oznacza amoroso, ale fis-moll, w której jest druga część, to tonacja śmierci i cierpienia. Natomiast finał to polonez, ale nie taki, jak u Chopina, tylko z bagpipe (czyli dudami – gdzie je Egarr usłyszał, trudno zgadnąć). Koncert A-dur został zagrany nawet gorzej – choć Egarr nie jest przecież złym klawesynistą, to tym razem nieźle dawał po sąsiadach. Niech będzie, każdemu się zdarza.

Po tym wszystkim byłam niemal zaskoczona, że przed III Suitą D-dur nie nastąpiła opowieść np. że Aria na strunie G wcale nie jest na stronie G. No, ale zagrali – szczególnie duży plus dla trąbek, tym razem ani razu nie skiksowały. Ale czy to wystarczy?

Zespół, który przed 40 laty był legendą, dziś gra z entuzjazmem urzędników. Nie było jednak jakiegoś wielkiego obciachu. Krótko mówiąc, nie poczułam się ani wstrząśnięta, ani zmieszana.