Dżender u Glucka

Będzie dziś prawdziwy dżender – usłyszałam wchodząc do krakowskiego Teatru im. Słowackiego na kolejny koncert z cyklu Opera Rara, na którym soliści i Capella Cracoviensis wykonali Paride ed Elena Glucka. No i rzeczywiście… ale z sukcesem.

Koncert był pechowy – w ostatnim tygodniu zaczęło wszystko się walić. Najpierw pochorowała się (znów) Raffaella Milanesi, która miała śpiewać partię Heleny. Zaraz potem o swojej niedyspozycji zawiadomił filar spektaklu, czyli Parys – australijski sopranista David Hansen. I tu już było gorzej. Bo do roli Heleny znalazła się koreańska śpiewaczka Yun Jung Choi (po studiach nie tylko w Korei, ale też w Mediolanie), ale roli Parysa prawie nikt nie miał w repertuarze. Odmówiło ponoć aż 11 osób i dopiero w poniedziałek (!) zdecydowała się zaśpiewać Maria Grazia Schiavo, która wcześniej na oczy nie widziała tej partii. Wielki szacun! Tym bardziej, że już niedługo będzie z niej la mamma. Co zresztą nie przeszkadzało jej śpiewać pięknie, jakby miała tę rolę w repertuarze od lat, ale czyniło jej męskość jeszcze bardziej abstrakcyjną…

Bo w tej operze śpiewają same soprany. Jest jeszcze Amor (Paolo Lopez był niestety po prostu groteskowy, miał brzydką, ostrą i chropowatą barwę dźwięku), występująca w jednej arii groźnej bogini mściwa Pallada (świetna Kubanka Yetzabel Arias Fernandez), a na początku w niewielkiej roli Trojańczyka/Głosu wystąpiła znakomita Jolanta Kowalska-Pawlikowska, która po odśpiewaniu swojej partii szybciutko się przebrała i wskoczyła skromnie na swoje miejsce w chórze Capelli. Nawet do końcowych oklasków nie wyszła i nie dostała kwiatków, co – uważam – było absolutnym niedopatrzeniem.

Paride ed Elena to dzieło nie przypominające dramatów z Orfeusza i Eurydyki czy Alcesty. Pogodne, miłe, dość błahe nawet – nic tu się jeszcze nie dzieje, wojny trojańskiej, która była skutkiem owych wydarzeń, nikt jeszcze nie przewidywał. Po prostu: on kocha ją, ona też go kocha, ale tego nie ujawnia, a potem ujawnia itp. Jednak nawet ta prosta dość akcja stała się jeszcze prostsza, ponieważ trzeba było porządnie pociąć utwór – nie dało rady nauczyć się wszystkiego, po prostu nie było czasu. I tak sukcesem jest, że koncert się odbył i że ostatecznie słuchało się go z przyjemnością. Jan Tomasz Adamus jako wielbiciel długich dzieł (np. Haendla) zapewne był nieco rozczarowany, że był zmuszony poprowadzić najkrótszą chyba Operę Rarę w historii…

PS. Byłam też dziś na wystawie w Międzynarodowym Centrum Kultury pt. Władcy snów, a dotyczącej symbolizmu czeskiego. Niewiele znamy z tego okresu sztuki naszych sąsiadów, a symbolizm był tam dużo mocniejszy niż u nas – Malczewski był niewiniątkiem przy Czechach. Ponure katastroficzne nastroje, obsesja śmierci, ale też – co ciekawe – dużo aluzji do czeskich bajek (np. całe tłumy strasznych wodników). Ciekawe też są częste motywy morskie w kraju bez morza. A Alfons Mucha, którego znamy z wylizanych secesyjnych plakatów, tu ukazuje swoje ponure oblicze… Jest i polski akcent: Przybyszewski; wystawa obejmuje nie tylko obrazy i rzeźby, ale i książki, ilustrowane przez artystów z epoki. Warto obejrzeć – wystawa będzie czynna całe lato, aż do 7 września.