Chopin na ludowo i na ekspresowo

Projekty Marii Pomianowskiej można rozpoznać z daleka. Ale nawet gdyby się ktoś miał czepiać, na pewno mają one walor edukacyjny i mogą się podobać.

Jej zespół nazywa się teraz LutoSłowianie – bardzo zgrabnie. Ale dziś Lutosławskiego nie było, tylko jego okupacyjny kolega Andrzej Panufnik. To, co zespół zrobił z jego utworem Hommage à Chopin, było jak dla mnie najbardziej dyskusyjne: słodkie i pikantne zarazem harmonie Panufnika były przełamywane cytatami z muzyki ludowej w tradycyjnej harmonii. Jednak utwór Panufnika to zamknięta artystyczna forma i takie przełamywanie nie wpływa dobrze na efekt. Inaczej traktowane są przez zespół mazurki Chopina – Pomianowska opracowuje ich transkrypcje, właściwie niemal bez zmian.

Na początek było trochę „muzyki nizin” (tak się nazywała jedna z płyt zespołu, noszącego wówczas nazwę Zespół Polski) – kilka stałych przebojów (także śpiewanych). To muzykowanie na skraju ludowego i folkowego, raczej z przewagą w tę drugą stronę, zwłaszcza że do brzmienia kapeli dołączają się nietypowe dźwięki jak śpiew gardłowy czy drumla. Innym charakterystycznym rysem jest używanie instrumentów smyczkowych opieranych na kolanie (suka biłgorajska, fidel płocka).

Do nich – po kilku utworach i chopinowskim przerywniku, czyli trzech mazurkach w wykonaniu Janusza Olejniczaka – dołączyło tych dwóch sympatycznych panów. Trochę pograli z zespołem, odrobinę sami, ale jak dla mnie zdecydowanie za mało (w linku można posłuchać, jak fajnie grają). Ale parę utworów granych w zespole też było świetnych – a były to tańce skandynawsko-polskie. No i na koniec zagrali wszyscy razem Chopina. Ten, co ma przydomek „W karczmie”, okazał się do tego celu najlepszy…

Drugą pozycją wieczoru był recital Jana Lisieckiego – odważny chłopak zgodził się wystąpić kilka tygodni temu, gdy okazało się, że Jorge Luis Prats się nie wyrobi. Było niestety bardzo nierówno. Po dwóch dość ładnie zagranych utworkach Griega (znanych powszechnie szkolnym adeptom pianistyki) niestety zabrzmiały wszystkie chopinowskie Preludia op. 28. Niestety zwłaszcza w przypadku preludiów szybkich (a niektórych niespodzianie szybkich – nikt nie gra D-dur w takim tempie), ponieważ był to groch z kapustą. Ledwo się uspokajało i wrażenie w powolnych preludiach nieco się poprawiało, to buch – i znów leciało. Podobnie było w drugiej części. Przyjemne trzy walczyki z op. 64, pierwsze dwa nokturny z op. 9 też niebrzydkie i nagle łups – zapędzony Nokturn H-dur… No i na koniec Andante e Rondo capriccioso Mendelssohna – też początkowo ładne, a końcówka zamordowana. Coś się z tym chłopakiem dzieje niedobrego. Nawet wiem, co: brak mu mistrza, prawdziwego pedagoga, który by mu to i owo pokazał, tego i owego nauczył. Bardzo mu tego życzę. Bo ogólnie życzę mu jak najlepiej.