Avdeeva i różności

Znana jest moja słabość do Nefrytowej Kocicy i choć po Konkursie Chopinowskim, który wygrała, było zbyt wiele niezbyt ładnych o niej wypowiedzi, to wydaje mi się, że dziś słuchacz musi się o niej wypowiedzieć z zachwytem, a co najmniej z szacunkiem.

Yulianna Avdeeva rozwija się niesamowicie z roku na rok. Jej gra jest coraz bardziej dojrzała i pewna, a zarazem wrażliwa. To artystka, która ma swój styl i zdecydowaną osobowość. Pamiętam, że podczas konkursu wielu uważało, że nie jest ona chopinistką. Jeśli nawet wtedy nie była chopinistką bardzo rasową, to teraz jest inaczej, a jednocześnie widać, ile Chopin jej dał jako muzykowi.

Zaczęła od Mozarta – nie wiem właściwie, dlaczego Sonata D-dur KV 284 jest rzadziej wykonywana, jest przecież bardzo piękna (lubię ją zresztą tym bardziej, że sama ją kiedyś grałam). Był to Mozart bardzo precyzyjny, ale zdecydowany zarazem, bez infantylnego perlenia się dźwięków, retoryczny – a historii do opowiedzenia jest tam wiele, zwłaszcza w finałowych wariacjach. Grany z czułością, ale bez czułostkowości.

Lisztowski środek recitalu – Danza sacra i duet finałowy z Aidy oraz Po lekturze Dantego – potwierdził, że Avdeeva jest znakomitą wykonawczynią zwłaszcza mniej znanych dzieł tego kompozytora. W tych utworach mniej jest pustej wirtuozerii, więcej napięcia, nawet grozy.

Wreszcie Chopin: Preludia op. 28. Ci, co zachwycali się Jasiem Lisieckim (i w ogóle publiczność), dziś dopiero mogli się przekonać, o co naprawdę w tym cyklu chodzi. To była interpretacja absolutnie przemyślana i przeżyta zarazem. Miałabym jedynie drobne zastrzeżenie co do pauz pomiędzy poszczególnymi preludiami – niektóre były za krótkie (choć czytelna była koncepcja podzielenia całego cyklu na poszczególne grupy). Może niektóre z preludiów podobały mi się trochę mniej, ale znacznie więcej było takich, których oryginalność wykonania zapadła mi natychmiast w pamięć i chciałabym sobie je czasem przypominać – a-moll, E-dur, es-moll, B-dur, no i F-dur zagrane dziwnie wolno, jakoś onirycznie niemal. Okazuje się, że właśnie ukazał się dwupłytowy album artystki, pierwszy w firmie Mirare, na którym są właśnie owe Preludia, a ponadto Schubert (D 946) i Prokofiew (VII Sonata). Myślę, że warto będzie ją zdobyć. Ma już ją stoisko na ChiJE, ale drogo, w sieci można znaleźć taniej.

Wieczorny koncert Concerto Köln był na swój sposób rozbrajający: znakomici wykonawcy i trzy gnioty, bo niestety Euryanthe Webera też do najlepszych dzieł kompozytora nie należy, łącznie z wykonaną dziś uwerturą. Ale utwory, które zabrzmiały później, zdecydowanie należą do tzw. kategorii CJ, czyli Całkowicie Jednorazowych (copyright by Romek Markowicz). Alexander Melnikov znów zagrał II Koncert Tellefsena i albo poćwiczył przez ten czas, albo pewniej się czuje na erardzie (a najpewniej jedno i drugie) i z tą orkiestrą, ale utwór zabrzmiał tym razem o wiele lepiej niż na koncercie inauguracyjnym i nawet nabrał trochę wdzięku. Zabawny szczegół: zamiast nut Melnikov używał tableta, ale nie udało mi się spenetrować, w jaki sposób przewracały się na nim kartki, bo go nie dotykał (ale gdzieś musiał mieć jakiś sterownik…). Natomiast Koncert E-dur Józefa Krogulskiego to kawałek odjechany – widać, że zaledwie 15-letni kompozytor był zafascynowany operą, bo są tam regularne recytatywy i arie, a ponadto wojskowe sygnały trąbki i kotłów. Muzyka gdzieś sobie wędrowała bez jakiejś specjalnej logiki, a biedny Tobias Koch próbował nadać jej odrobinę uroku. Ciężko było, ale bohatersko zniósł tę próbę. Na koniec wyszli na scenę obaj pianiści i zagrali na cztery ręce… Tea for Two (przetłumaczone przez Kocha na polski jako „herbata na dwoje”). Instrument co prawda nie z epoki, tylko wcześniejszy o prawie sto lat,  ale miało to specjalny smaczek.