Piękne muzykowanie domowe

Andreas Staier i Tobias Koch rzeczywiście zagrali utwór z repertuaru Marka i Wacka, ale tylko jako jeden z dwóch bisów; na drugi już był Schumann, jeden z bohaterów wieczornego dwufortepianowego koncertu.

Kiedyś Piotr Anderszewski powiedział, że intensywne obcowanie z późną twórczością Schumanna tak go wymęczyło, że sam mało nie zwariował. Można rzeczywiście to zrozumieć – ten nastrój, który słychać w 7 Clavierstücke in Fughettenform op. 126, jest nieopisywalny i nieporównywalny. Zwłaszcza w wykonaniu Staiera. Grał już te utwory dwa lata temu na koncercie na Zamku Królewskim, w przerwie pomiędzy występami w duecie z Isabelle Faust. Dziś zagrał tylko trzy ostatnie (i to był jedyny solowy jego moment), ale i tak była to chyba kulminacja emocjonalna wieczoru. Zresztą gdy Tobias Koch grał solo pierwsze dwie z 4 fug op. 72, nastrój był podobny. Podrzucam tu nagrania na współczesnym fortepianie, ale trzeba brać poprawkę na erarda z 1838 r. – na nim właśnie obaj pianiści swoje solowe numery zagrali (w duecie był jeszcze w użyciu pleyel z 1851 r.), bo to właśnie na mniej więcej taki instrument zostało napisane i to słychać.

Andante i Wariacje B-dur op. 46 to już bardziej taki Schumann, jakiego powszechnie znamy. Utwór ten istnieje w różnych wersjach instrumentalnych i lesio, który grał go kiedyś na organach, stwierdził, że panowie nie zagrali ostatniej wariacji. Możliwe: może wstyd się przyznać, ale słyszałam ten utwór po raz pierwszy w życiu, podobnie jak wykonane na początek koncertu efektowne, a szlachetne Hommage a Haendel Ignaza Moschelesa. Za to miłośnikom gry Piotra Anderszewskiego dobrze znany jest op. 56 Schumanna – Sechs Studien in kanonischer Form; tym razem usłyszeliśmy go w zgrabnym dwufortepianowym opracowaniu Debussy’ego (tutaj i tutaj). A skoro panowała na tym koncercie polifonia, nie mogło zabraknąć Bacha – ten barwny organowy cykl został opracowany na dwa fortepiany przez obu solistów.

Trochę odskocznią na koniec w lżejszym kierunku było Rondo C-dur, które sam Chopin uważał za młodzieńczy salonowy kawałek niewart wydania. Jednak gdy poczucie humoru dochodzi do głosu, a obu panom go nie brak, rzecz nabiera blasku. A potem już nikt się nie zdziwił, że od muzyki rozrywkowej tamtych czasów pianiści przeszli do późniejszej, zeszłowiecznej. Oddając hołd polskiemu pamiętnemu dla starszych pokoleń, ale już nie dla młodszych, duetowi Marek i Wacek, zagrali z jego repertuaru Dzieci Pireusu – to przebój Meliny Mercouri z filmu Nigdy w niedzielę (1960). Ale na koniec znów było poważniej.

Koncert popołudniowy też był z ducha domowego muzykowania, choć oczywiście wyrafinowanego. Międzynarodowa grupa muzyków grała trzy dzieła kameralne. Po raz drugi na festiwalu (a największa fala przed nami) można było posłuchać muzyki Andrzeja Panufnika – nastrojowego sekstetu Train of Thoughs. Wszystkich jednak zachwycił Oktet d-moll Józefa Krogulskiego – cóż za kontrast ze wczorajszym Koncertem fortepianowym, ale przez cztery lata młody kompozytor nieco dojrzał (husyci/krasnoludki były tam, a jakże…). Przy fortepianie pojawił się Nelson Goerner i był po prostu uroczy – myślę, że odbiór tej muzyki szczególnie wiele zawdzięczał właśnie jemu, choć wszyscy byli świetni. I w drugiej części bardzo rozbudowany Oktet Schuberta – niby również salonowa muzyka rozrywkowa, ale spod niej od czasu do czasu przezierał niepokój na granicy grozy. Tak to już z tym „Grzybkiem” było.