Pires wśród Panufnika

No i zdarzył się wczoraj moment, gdy publiczność wstrzymała oddech i nawet między częściami nie było słychać kaszelków. Sonata B-dur Schuberta w wykonaniu Marii João Pires stanowiła kulminację wieczoru, choć pozostałe koncerty też były piękne.

Maleńka pani o maleńkich rączkach wychodzi na scenę i gra tak naturalnie, tak niby od niechcenia, a jednak dobitnie. Każdy nauczyciel pianistyki będzie się krzywił na jej płaskie ułożenie ręki i palców, a mimo to wszystko brzmi; każdy miłośnik fortepianów będzie się krzywił na yamahę, a ta yamaha pod jej palcami jest innym instrumentem. Swój występ artystka poświęciła pamięci Fransa Brüggena, a pierwsza część tej sonaty jakby szła za tą pamięcią, wędrowała gdzieś po księżycowych krajobrazach z prostotą taką, z jaką muzykował także ten wielki artysta. Kolejne części szły jednym ciągiem i jakby jedną emocją kierowane, scherzo nie stanowiło jakiegoś nagłego ożywienia nastroju, finał nie był triumfalistyczny (jak czasem się go grywa). Trudno było z tej atmosfery wyjść i dobrze, że przerwę zrobiono w tym momencie.

Julien Brocal, pianista 27-letni promowany przez Pires, był rozczarowaniem. Sonatę Les Adieux Beethovena zagrał dość blado, a w pierwszej zwłaszcza części było też nader wiele „sąsiadów”. Ma on to, czego brakuje Pires – dużą rękę i siłę fizyczną, a niewiele, jak na razie, z tego wynika. Gdy potem grali na cztery ręce Fantazję f-moll Schuberta (i jeszcze na bis Pieśń Solveigi), był po prostu akompaniatorem-wypełniaczem, bo na szczęście pianistka grała górną partię i to ona nadawała wyraz. Zobaczymy, jak będzie dziś, gdy będą wykonywać na przemian nokturny Chopina.

To był koncert środkowy. Na pierwszym i trzecim dominował Panufnik. Koncert AUKSO z Sarah Louvion i Xavierem de Maistre – bardzo przyjemny, wręcz relaksowy, zwłaszcza jeśli chodzi o Koncerty podwójne Panufnika i Mozarta (Panufnik ucieszyłby się z takiego sąsiedztwa, Mozarta kochał). Poważniejszy, głęboki był już Koncert wiolonczelowy, ostatni jego utwór pisany do samego końca (i na szczęście ukończony), świetnie wykonany przez Andrzeja Bauera.

Mam w ogóle od paru dni wrażenie, że Panufnik przez większość życia pisał jedną passacaglię. Taka jest pierwsza część Koncertu skrzypcowego, taki jest Koncert wiolonczelowy, Arbor cosmica jest passacaglią pociętą na części, są nimi też w pewnym stopniu kwartety smyczkowe. Zagrał je przewspaniale na nocnym koncercie Apollon Musagète Quartett i ogromnie się ucieszyłam wieścią, że będzie z tego płyta dla Dekki (ale pomysł, by muzycy nauczyli się ich, wyszedł od Stanisława Leszczyńskiego!). Cykl został poprzedzony spokojną, niedługą improwizacją Szabolcsa Esztényiego na temat Preludium e-moll Chopina (w końcu znajdowaliśmy się w Kościele św. Krzyża), a ramą zamykającą był kwartet Już się zmierzcha Góreckiego (najlepsze wykonanie obok Kwartetu Śląskiego) i dobranockowy chorał na bis: oryginalne Już się zmierzcha Wacława z Szamotuł. Wszystko byłoby pięknie nawet mimo kościelnego pogłosu, ale zbyt wiele hałasów dochodziło z zewnątrz. To już nie ta Warszawa, co jeszcze nie tak długi czas temu, gdy o tej porze na Krakowskim Przedmieściu był spokój i cisza.