I po jubileuszu

Przeszedł do historii 10. festiwal Chopin i Jego Europa. Ostatni koncert był nawiązaniem do festiwalowych początków.

Beethoven i Chopin, Orkiestra XVIII Wieku – tak to się właśnie zaczynało. I Nelson Goerner, stały przyjaciel festiwalu, i Dang Thai Son – nagrania obu pianistów z tą orkiestrą odniosły sukcesy, w przypadku Wietnamczyka były to nagrania koncertów (przed jego występem została wręczona i jemu, i dyrektorowi orkiestry Sieuwertowi Versterowi platynowa płyta), w przypadku Argentyńczyka – innych utworów Chopina na fortepian z orkiestrą.

Na wspominanym przeze mnie wcześniej filmie Sekret orkiestry (którego publiczna projekcja odbyła się dziś; prawdopodobnie pokaże go telewizja holenderska) jest świetna scenka: dyrektor Leszczyński stoi z Marthą Argerich i Marią João Pires i proponuje im nagranie wszystkich koncertów Beethovena na instrumentach historycznych w wykonaniu ich obu. Martha natychmiast zaczyna swoje: że III Koncert to nie wiadomo, czy to się będzie komuś podobać, że V Koncert ona grała tylko dwa razy i to nie będzie dobre… Na co Maria się pięknie uśmiecha i rzuca w jej stronę krótkie: come on.

Projektu nie będzie, bo miał być z Brüggenem. Ale wykonywanie koncertów Beethovena z Orkiestrą XVIII Wieku, jak widać, jest kontynuowane: wcześniej był II Koncert, dziś Piąty. Oba grał Goerner – czyżby miał powstać cykl z nim? Kto wie. Zobaczymy zresztą, jak dalej poradzi sobie orkiestra, chyba trochę jednak straciła ducha, a po obejrzeniu filmu nietrudno zrozumieć, dlaczego…

Ale Goerner grał znów przepięknie. Cóż za kultura, skromność i pokora wobec muzyki. Żadnego popisywactwa, tylko czysty zachwyt. Na bis – subtelne Preludium deszczowe, i do końca koncertu był już Chopin: znów Koncert e-moll w wykonaniu Danga. On jest podobnym typem muzyka, ale dziś zdarzały mu się zaczepki. Zrehabilitował się w bisie – rzadziej wykonywanym Nokturnie g-moll op. 37 nr 1. I tak nostalgicznie skończył się festiwal.

Wcześniej, o 17., był oczekiwany przez nas recital Inona Barnatana, jednak okazał się rozczarowaniem. Znów mamy przykład, że bywa, iż nagrania mówią jedno, a żywy koncert całkiem coś innego. Początkowe Preludium, Chorał i Fuga Césara Francka, muszę przyznać, było całkiem przyzwoite (choć osobiście nie znoszę tego utworu). Jednak Scherzo E-dur Chopina, choć rozpoczęte w odpowiednim chochlikowym nastroju, okazało się tak zapędzone, że poskutkowało to licznymi usterkami, a momentami było też zbyt mocno przywalone. W sumie: nie podobało mi się zupełnie. Sonata Samuela Barbera jest piekielnie trudna, ale pianista znakomicie sobie radził z problemami technicznymi, tyle że znów była momentami rąbanka, nie brakło jej też w zagranej w drugiej części Sonacie A-dur Schuberta (choć były i fragmenty naprawdę subtelne, zwłaszcza w owej przedziwnej drugiej części), a w wykonanym na bis Rondo cappricioso Mendelssohna w zakończeniu było tyle huku, że i Lisiecki by się nie powstydził. Uspokoiło się dopiero w drugim bisie – Impromptu Ges-dur Schuberta.

Barnatan okazuje się należeć do pianistów, których ponosi. Ma dane techniczne, potrafi grać pięknym dźwiękiem, ale jak ma być szybciej i głośniej, to o tym zapomina. Coraz więcej widuje się na estradach takich solistów. Zastanawiam się, czy to jest wynik niedouczenia, czy jakiejś nerwowości, czy też niedostatku inteligencji muzycznej, która podyktowałaby pianiście jednak dopasowywanie dźwięku do sali, na której występuje. No oczywiście, niekoniecznie trzeba być Krystianem Zimermanem i dostosowywać klawiaturę nie tylko do utworu, ale i do parametrów sali. Ale przecież i Nelson Goerner nigdy by takiego błędu nie popełnił, żeby zagrać zbyt dużym dźwiękiem w niewielkim wnętrzu – i tak było jeszcze za czasów Konkursu Chopinowskiego, na którym go tak niesprawiedliwie potraktowano.

Nie wiem, czy z tego „ponoszenia” można wyrosnąć. Ale może jednak… Jak się posłucha nagrań Artura Rubinsteina z młodości, to tego się po prostu nie da znieść. I jak się to zmieniło po kilkudziesięciu latach… Więc jest trochę nadziei.