Światłość czy ciemność?

Jedno i drugie, jakby to oksymoronicznie nie zabrzmiało. Bo jak inaczej określić Mszę Notre Dame Machauta, zwłaszcza w takim wykonaniu jak graindelavoix?

Już na tak różne sposoby tę mszę śpiewano, że gdyby tak zestawić ze sobą te interpretacje, można by sądzić, że chodzi o różne utwory. I ja sama kiedyś ją śpiewałam w zespole Studio 600, razem z instrumentalnym podbarwianiem Ars Novy. To było takie czyste, sterylne odczytanie tekstu nutowego w uwspółcześnionej pisowni. I w tej wersji muzyka powala. Ale graindelavoix robią coś zupełnie innego, zapewne bardziej zbliżonego do prawdy historycznej.

Śpiewają nierównymi głosami, o płaskiej często barwie (którą często żartobliwie z koleżankami określałyśmy jako beczenie korsykańskiej kozy), nie boją się, że któryś głos się wybije. Mnisi w katedrze w Reims, dla której dzieło powstało, też raczej o tym nie myśleli, odprawiając tę mszę co sobota (podobno), dla upamiętnienia Machaut i jego brata. Śpiewali zapewne po prostu, jak im w duszy grało. I tak podchodzi do tego dzieła graindelavoix. Co więcej, czasem wyłącza nawet pojedyncze głosy; nie bardzo mogę znaleźć uzasadnienie dla tego zabiegu, chyba tylko taki, żeby nadać charakter większej swobody. Części mszalne uzupełnione zostały chorałami z XIV-wiecznego mszału z tego samego Reims; niby czas powstania zbliżony, a zupełnie inny sposób śpiewania, ze wschodnimi melizmatami – tu bardzo słyszalna szkoła Pérèsa. Tak piszę może obojętnie, ale przeżycie było intensywne.

Wcześniejszy koncert – recital Sol Gabetta z Bertrandem Chamayoux w filharmonii został wpisany do programu festiwalu pod hasłem „Violoncello cantans”. Cóż nam zaśpiewała ta wiolonczela pod palcami modnej solistki, stałej gwiazdy czołowych festiwali europejskich? Beethovena: Wariacje Es-dur na temat z Czarodziejskiego fletu oraz Sonata C-dur, między nimi wiolonczelowe opracowanie (przez samą artystkę) trzech pieśni Brahmsa. W drugiej jednak części duet zrobił nam niespodziankę: zamiast zapowiadanej Sonaty e-moll Brahmsa zabrzmiała Sonata g-moll Chopina. Co prawda cieszyłam się już na tego Brahmsa, ale Chopina także uwielbiam, a gest w kierunku gospodarzy był bardzo miły, tym bardziej, że oboje muzycy naprawdę się do tego niełatwego dzieła przyłożyli. Na koniec efektowne Grand duo concertant Chopina/Franchomme’a na tematy z Roberta Diabła. Entuzjazm był wielki, więc artyści bisowali dwa razy: najpierw „coś śpiewnego”, czyli wolna część z Sonaty Rachmaninowa, a potem opera, czyli dowcipna parafraza arii Figara z Cyrulika sewilskiego dokonana przez Mario Castelnuovo-Tedesco, (w oryginale na skrzypce i fortepian). W punkcie kulminacyjnym sama solistka grając zaśpiewała jednocześnie „Figaro”, czyli była nie tylko violoncello cantans, ale i violoncellista cantans.