Będzie piękna Jesień

Dawno nie było tak dobrej inauguracji Warszawskiej Jesieni – to zdanie słyszałam po koncercie od różnych ludzi i także je podzielam. Drugi nocny koncert nie obniżył poziomu. To zasługa pomysłu na tę edycję.

A pomysł był taki: współczesna muzyka na instrumentach nietypowych. Dawnych, egzotycznych, ludowych. Nie stylizacje, nie folk, w każdym razie nie to, co zwykle na tych instrumentach się grywa, lecz muzyka pisana z inspiracji czystym ich brzmieniem. Taki trochę współczesny sonoryzm – choć zwykle jeszcze o coś innego chodzi.

Np. w rozpoczynającym festiwal (nie licząc tradycyjnego hymnu, który tym razem odtworzony był przez głośniki – prof. Kazimierz Sikorski nie zrobił instrumentacji na orkiestrę barokową) nowym utworze Artura Zagajewskiego Brut chodziło o odniesienia do brutalizmu w architekturze spod znaku Le Corbusiera. Arte dei Suonatori z solistą Dominikiem Połońskim nie wydobywali ze swych instrumentów piękna, lecz szorstkość (w brzmieniach) i kanciastość (w regularnym rytmie tych brzmień), które mogły się jakoś z brutalistyczną architekturą kojarzyć. Siedzący po sąsiedzku miłośnik baroku był z lekka wstrząśnięty i skomentował: szkoda takich instrumentów na takie dźwięki. Ba, ale z innych by się takich nie wydobyło – o ich charakterze przesądzają tu wysokie alikwoty. A Aureliusz Goliński z kolegami nie mają nic przeciwko temu – to on zainicjował, że Arte dei Suonatori grywa też czasem muzykę współczesną.

Współwykonawcą tego koncertu był zespół musikFabrik, znany z eksperymentów brzmieniowych; utwór Aureliano Cattaneo Double wykorzystywał m.in. trąbkę i róg o podwójnym roztrąbie, skonstruowane przez muzyków zespołu. Można uzyskiwać z nich ciekawe efekty, np. wkładając tłumik do jednego z roztrąbów. Zespół wykonał też Hamburgisches Konzert György Ligetiego na róg i zespół, w którym czworo waltornistów wykorzystywało zarówno rogi naturalne, jak współczesne wentylowe; solistka Christine Chapman grała naprzemiennie na obu. Tu fascynujące było zestawienie tych instrumentów, ich różnych brzmień i sposobów artykulacji. Coś się za ich sprawą w tej muzyce mąciło, migotało.

Połączenie brzmień dawnych i współczesnych na całego opanowało ostatni, najdłuższy w programie utwór Martina Smolki Semplice, wykonany przez połączone oba zespoły. Zabawa tą migotliwością, pojawiającą się tu także między smyczkami, fortepianem a klawesynem, zespołem i perkusją, przybierała różne kształty: od fragmentów kontemplacyjnych („potrzebna jest cierpliwość i wygodne krzesło” – ostrzegał w omówieniu kompozytor) do „wybudzających”, iskrzących energią.

Z Filharmonii Narodowej przenieśliśmy się do Soho Factory, gdzie właściwie były dwa koncerty w jednym. Pierwszy był recitalem Erwana Keraveca, Bretończyka grającego na dudach. Jeżeli ktoś słyszał na żywo dudy bretońskie, wie, jak przeraźliwie głośny jest to instrument – i ten artysta wypełniał sam (lub z taśmą w przypadku kompozycji New Râ Xaviera Garcii) wielką halę. Tyle że nie były to typowe rzeczy, jakie się na dudach słyszy. Le cri de la pierre Philippe’a Leroux opierały się na wielodźwiękach (czy też multifonach), jakie wydobywa się z innych instrumentów dętych drewnianych. Zaskakujące, chropawe dźwięki  mogły rzeczywiście kojarzyć się z kamieniem. Z kolei Frôle Benjamina de la Fuente rozpoczął się samymi burdonami, brzmiącymi niemal elektronicznie – to był prawie najprawdziwszy minimal, dopiero pod koniec poszły w ruch przebierki, czyli piszczałki.

W drugiej części zagrał zespół ośmiorga wiolonczelistów Cellonet pod dyrekcją Andrzeja Bauera, tym razem wyłącznie w roli dyrygenta. Tu pierwszy lekki zawód: Ode to Maulana Rumi Zaida Jabri z udziałem syryjskiej cytry qanun budził jednak etniczne skojarzenia, nic zresztą dziwnego, ponieważ odnosił się do poety i mistyka islamskiego z XIII w.; dźwięki zresztą qanun, owe charakterystyczne glissanda związane są nieodłącznie ze światem muzyki arabskiej. Na koniec jednak wróciliśmy do współczesności, a właściwie do świata Wojciecha Ziemowita Zycha, który w utworze Opływ/Przepływ/Upływ ustawił wiolonczelistów pojedynczo w kręgu wokół audytorium i otoczył nas swoimi ulotnymi brzmieniami, przelewającymi się i przefruwającymi. Krótki to zresztą był jak na niego utwór, co zresztą było dobre, bo skondensowało efekt.

PS. Trochę trudno pisać praktycznie codziennie w środku nocy, zwłaszcza jeśli nie jest się sową z natury – grozi to, jak mogliśmy ostatnio zauważyć, zwiększoną możliwością rozkojarzeń i pomyłek. Przechodzę więc chwilowo na system dziennych wpisów – mam nadzieję, że pomyłek będzie mniej 🙂