Od Andów do Indonezji

Taką podróż wczoraj odbyliśmy na Warszawskiej Jesieni, zawadzając po drodze tu i ówdzie. Jednak naprawdę ciekawa (i najdłuższa, bo na cały koncert) była podróż andyjska.

Chyba nie ma drugiego takiego przypadku na świecie: dość duża (23 osoby plus dyrygent) orkiestra instrumentów etnicznych, z założenia jednak nie grająca muzyki etnicznej, ale wyłącznie współczesną, pisaną dla niej. Orquesta Experimental de Instrumentos Nativos z La Paz (stolicy Boliwii) stawia więc wyłącznie na kreatywność kompozytorów, nie gubiąc jednak tego, czym te instrumenty są i czemu służą (np. nie preparując ich). Istnieje od 1980 i prowadzi także program edukacyjny dla ok. 500 osób rocznie. Zainspirowała już wielu kompozytorów z różnych stron świata, nam jednak zaprezentowała tylko latynoskich.

Jeden z nich, Brazylijczyk Tato Taborda, przypomniał w omówieniu swojego utworu Estratos: „Bogactwo i różnorodność instrumentów dętych kultury Ajmarów w muzyce boliwijskiego obszaru Altiplano zawsze robiły na mnie ogromne wrażenie. Na wysokości 4000 m, gdzie cząstek tlenu jest tak mało, samo przetrwanie jest wyzwaniem rzuconym otoczeniu, by zdobyć owe rzadkie molekuły”. Fakt, to zdumiewające, że w takich właśnie warunkach powstało (i jest używanych!) tyle – jak to się naukowo nazywa – aerofonów: znane powszechnie fujarki kena i fletnie siku o charakterystycznym, pełnym szmerów brzmieniu, mniej może znane, ale o brzmieniu ostrzejszym, bardziej dramatycznym, kanciaste fujarki tarka. A ponadto jeszcze malutkie gitarki charango i różne rodzaje bębnów i grzechotek. Ta muzyka buduje niesamowitą, mistyczną wręcz przestrzeń. Jak w utworze Caneli Palacios La permanencia, o którym kompozytorka pisze tylko jedno zdanie: „Krajobraz wyżyny Altiplano pobudza doświadczenie energii bycia poza czasem i przestrzenią, bez przeszłości, bez teraźniejszości i bez przyszłości”. Sam dyrygent Cergio Prudencio przedstawił nam utwór Cantos ofertorios, który każe nam traktować jako modlitewny – a modły to bardzo intensywne, z krzykiem niemal pod koniec. Bardzo poważna, bardzo na serio sprawa: dyrygent podczas całego koncertu, nawet podczas owacji, nie uśmiechnął się ani razu, poważni byli i muzycy, choć kilka pań na koniec uśmiechnęło się nieśmiało. A sala zerwała się w długiej owacji na stojąco.

Drugi koncert w porównaniu z tym pierwszym nie miał takiej wagi. Najpierw wystąpiło paru panów – Ernesto Molinari i Theo Nabicht – grających na klarnetach kontrabasowych i wydobywających z nich dźwięki znane każdemu hydraulikowi – wiem, że prymitywnie się wyzłośliwiam, ale też wszystko, co grali, było dość podobne, łącznie z ich własną muzyką, może nas trochę rozbawili na koniec dając pokaz wymiennego oddechu, takiego kontrabasowego perpetuum mobile. Potem był drobiazg Hanny Kulenty na fortepian na cztery ręce pt. Van… (grali Julia Samojło i Piotr Kopczyński) – muzyczka lekka, łatwa i przyjemna, rozpoczynająca się i kończąca łagodnymi jazzowymi akordami, w środku kolejne perpetuum mobile, tym razem fortepianowe. Taka miła błahostka, przyjemnie się ją pewnie będzie grało duetom fortepianowym. Po nim znów wielka rura – didgeridoo i Przemysław Scheller, który za pomocą jej i laptopa wydobywał dźwięki jak z horrorów. I na koniec wspomniana Indonezja: Gending Bonang tamtejszego kompozytora Michaela Asmary; gamelan, ale trochę inny, bo dysonansowy. Ale tych subtelności nie mogliśmy zgłębiać, bo podczas dwóch ostatnich utworów zza ściany zaczął dobiegać rytmiczny huk z sąsiadującego klubu. Sobota wieczorem, niestety. Zresztą, trzeba przyznać, do północy nie hałasowali – tak byli umówieni – ale panowie klarneciści przedłużyli swój występ…

Dziś w Studiu im. Lutosławskiego grają Chińczycy. Z szefem WJ, Tadeuszem Wieleckim, gościnnie przy kontrabasie.