Z blogowego życia francuskich krytyków

Dyskusja z ostatnich paru dni, a także rzucone mimochodem wyznanie Anka, że podoba mu się Yuja Wang, no i przede wszystkim fakt, że dziś w końcu nie wybieram się na żadne wydarzenie muzyczne, sprawiły, że wreszcie mogę tu wspomnieć o książeczce, o której chciałam już napisać od pewnego czasu, bo jest w sam raz dla nas.

Wydawnictwo Noir sur Blanc wydało Chiński fortepian Etienne’a Bariliera. Książka jest pisana w formie dialogu dwóch krytyków muzycznych, najpierw na prowadzonych przez nich blogach, potem w korespondencji mailowej. Jeden z nich, starszy, który kiedyś był mentorem młodszego, prowadzi blog zatytułowany Przy muzyce (od tego wiersza Arthura Rimbauda) i podpisuje się Frédéric Ballade – wiadomo oczywiście, w nawiązaniu do kogo (a gdyby ktoś miał wątpliwości, jego adresem mailowym okazuje się fredball52@chopin.net). Drugi, młodszy o dwie dekady, podpisuje się Léo Poldowsky, co ma być, jak się dowiadujemy w trakcie czytania, nawiązaniem do Leopolda Godowskiego, a jego blog nosi tytuł Żegnajcie, fortepiany. Ma to być, jak czytamy w przypisie, ironicznym nawiązaniem do nazwy Sonaty op. 111 Beethovena, która ma brzmieć Adieu au piano. Oczywiście jest to wierutna bzdura, sonata nie ma nazwy, a Francuzi nazywają ją potocznie „pożegnaniem (w domyśle Beethovena) z fortepianem”, ponieważ jest to jego ostatnia sonata fortepianowa. (Żenujących błędów w tłumaczeniu jest więcej, np. gdzieś tam jest mowa o „genialnych dziełach Goldberga” – mowa oczywiście o Wariacjach Goldbergowskich Bacha, nazywanych przez Francuzów w skrócie Goldberg; owszem, Goldberg był również kompozytorem, ale wątpię, by autor znał jego utwory…)

Krytycy najpierw wiodą blogowy spór o pryncypia, ale gdy temperatura sporu się podnosi, bo w tle są różne zaszłości między panami, rzecz przenosi się na priva i z czasem poznajemy „prawdziwe” ich nazwiska: François Barrière i Léon Godin.  (Dla mnie to wszystko ma jeszcze dodatkowe przypadkowe, acz zabawne konteksty: Poldowsky to jedna z form pseudonimu córki Henryka Wieniawskiego, Reginy, również kompozytorki, istnieje też kompozytorka Françoise Barrière, zajmująca się muzyką elektroniczną. Wątpię jednak, by autor miał to na względzie.) Dowiadujemy się o niezbyt chlubnych wypadkach z przeszłości, kiedy to młodszy był świadkiem, jak podczas festiwalu, wieczorem w restauracji starszy uwodził młodą rosyjską pianistkę w obecności swej niedługo już rozwiedzionej żony; oburzony Léon (ale czy tylko oburzony?) sam z kolei zaoferował wsparcie owej rozwodniczce in spe. Najpierw obaj wypierają się swoich czynów, później się w końcu do nich przyznają…

Ale od czego cała rzecz wychodzi. Na blogu Frédérica Ballade’a ukazuje się namiętna, entuzjastyczna recenzja z występu młodej chińskiej (fikcyjnej) pianistki Mei Jin na znanym festiwalu w La Roque d’Anthéron. Starszy pan egzaltuje się jej grą oraz urodą z iście francuską emfazą: „…to właśnie ona przywraca Chopinowi, Brahmsowi, Scarlattiemu, Strawińskiemu ich pierwotny splendor, rozświetla ich muzykę jak wschodzące słońce. Jak światło Orientu, skąd przybywa do nas Mei Jin, której radosny temperament niczym magiczne lustro odmładza nasz stary europejski geniusz i sprawia, że staroświeckie zamiłowanie do muzyki umarłych staje się mniej kłopotliwe. (…) Tylko nieliczni wykonawcy osiągnęli te klarowność geniuszu: prócz Rubinsteina i Lipattiego, Clara Haskil, Światosław Richter, Rudolf Serkin. Na pewno nie Glenn Gould, z pewnością nie Horowitz, by wspomnieć tylko najbardziej hałaśliwych narcyzów fortepianu. Również nie Argerich, zanadto lunatyczna, i nie Pollini, nadmiernie surowy”.

W tym samym czasie Léo Poldowsky na swoim blogu znęca się nad tym samym koncertem niemiłosiernie. „Młoda, dwudziestodwuletnia Chinka ze Stanów Zjednoczonych, o której krążyło wiele pochlebnych opinii. Namaszczona przez słynnych starzejących się dyrygentów, obdarzona godną uwagi techniką (wiemy, że w Chinach kształci się najlepszych artystów cyrkowych) i ujmującą buzią: Mei Jin to bez wątpienia produkt wysokiej klasy, prawdziwy kondensat pianistycznej high-tech, w dodatku podany w pociągającej formie, całkiem jak nowe komputery i telefony, które faszeruje się elektroniką, dbając zarazem o atrakcyjny design”. (a później jeszcze: „I oto proszę: my, Chińczycy, by wam dorównać i prześcignąć waszych znakomitych atletów, wysyłamy sprytną pchełkę, która was czaruje, szeleści suknią, trzepoce rzęsami i wystukuje na klawiaturze wasze posągowe dzieła, których nie sposób zagrać (…) To, zachowując proporcje, trochę tak, jakby ktoś wystawił Misterium Męki Pańskiej na scenie operetki, z kobieta w roli Jezusa, mizdrzącą się podczas tortur, po czym samodzielnie uwalniająca się z krzyża, żeby wam ogłosić, że jesteście zbawieni, ale jedynie do następnego spektaklu; więc jeśli wam zależy, by zbawienie wieczne zostało przedłużone, będziecie musieli znowu sięgnąć do portfela”.)

Obaj brną dalej, z początku niezależnie od siebie, lecz w końcu młodszy odkrywa wpisy starszego i zaczyna się bezpośrednia rozmowa. Pomińmy prywatności (fi donc), choć tak całkiem pominąć się nie da, ponieważ pan Ballade ewidentnie nie jest obojętny na kobiece walory młodej Chinki i choć z początku się tego wypiera, w końcu jednak przyznaje, że istotnie tak jest. Ale są tu ciekawsze aspekty. Pan Ballade przekonuje o wyższości muzyki europejskiej i o tym, że i muzycy azjatyccy ją zrozumieli i pokochali, może nawet bardziej od nas. Pan Poldowsky jest zdania, że to, co uprawiają dalekowschodni artyści, to dobrze zaprojektowana i wykończona imitacja bez zrozumienia istoty oryginału. Pan Ballade podaje przykład tego filmu, pan Poldowsky oburza się protekcjonalnością ze strony Isaaca Sterna i jest po stronie prawdziwej sztuki chińskiej. Pan Ballade na to przypomina tę postać. Itd. itp.; w końcu do pana Ballade’a dociera, że faktycznie niezdrowo zadurzył się w młodej Chince, przestaje chodzić na jej koncerty i zamyka blog. Z kolei pan Poldowsky stwierdza, że Mei Jin wcale nie gra źle i że wygodniej mu będzie chwalić lub ganić, i to on przejmuje pałeczkę chwalcy Chinki…

W sumie czyta się miło, ale zastanawia mnie jedno, w kontekście czysto techniczno-blogowym. Pisze Poldowsky: „…jest prawdą, że kiedy recital czy koncert na to zasługuje, blog pozwala poświęcić mu taką liczbę linijek, jakiej dzienniki od dawna nam nie oferują, a nawet pisma fachowe nie zawsze udostępniają nam tak wiele miejsca”. Tak więc krytycy we Francji mają takie same problemy jak w Polsce. Ale blog jest formą interaktywną. Jest także po to, by do wpisów pojawiały się komentarze i dyskusja toczyła się dalej. Bohaterowie książki Bariliera na swoich blogach najwyraźniej komentarzy nie mają. Być może świadomie rezygnują z ich wpuszczania; znamy oczywiście i takie postawy krytyków, przykładowo tak właśnie jest na blogu Aleksa Rossa. Z kolei krytycy brytyjscy, jak cytowany tu wielokrotnie Norman Lebrecht czy też związani z „Guardianem” Andrew Clements i Tom Service, dopuszczają komentarze i przyznaję, że czasem czytuję je z równą ciekawością jak same wpisy. (U naszego przyjaciela prof. Adriana Thomasa czasem się pojawiają, choć rzadko.) Rozumiem jednak, że obecność komentarzy zepsułaby Barilierowi literacką formę powieści…

PS. Wątpię, żeby prototypem powieściowej Mei Jin była Yuja Wang.