Maestro i jego dzieło

Stanisław Skrowaczewski poprowadził w Filharmonii Narodowej swego ukochanego Brucknera, ale najpierw – własny utwór.

Passacaglia immaginaria zabrzmiała już w tej sali – i w tym samym wykonaniu – 15 lat temu. To kawał naprawdę porządnej orkiestrowej roboty, pisany przez człowieka, który naprawdę wiedział, jak to wszystko powinno brzmieć. W programie zostało zacytowane zdanie kompozytora/dyrygenta: „Napisałem immaginaria, żeby nie być związanym zanadto”. To pewna skromność, bo jednak forma dzieła jest klarowna i choć nie jest to taka klasyczna passacaglia, jednak słychać nawroty pewnych motywów, fraz. Zacytowany został w programie również brytyjski krytyk Colin Anderson: „Utwór przenika atmosfera tragedii, można tu wyczuć mroczny krajobraz, Szostakowiczowską samotność”. Bo ja wiem? Z Szostakowiczem ma to tyle wspólnego, że też jest świetnie napisane na orkiestrę. Co do mroczności mogłaby się zgodzić, ale tragedia to według mnie trochę za dużo. Może raczej melancholia. W każdym razie mam nadzieję, że kiedyś i inni kapelmistrzowie będą po to dzieło sięgać – z pewnością jest tego warte.

Co zaś do Brucknera… Maestro znów dyrygował z pamięci (choć jakieś nuty leżały chyba na pulpicie) – ponoć kiedyś powiedział, że nabrał tego zwyczaju, by wszystko prowadzić z pamięci, bo ma bardzo kiepski wzrok. Jednak nie odnosiło się już takiego wrażenia jak w zeszłym roku – teraz i za pulpitem jest zgarbiony, lewą ręką czasem się go chwyta, ale i tak podziwiać, że cały koncert poprowadził na stojąco. 91 lat, daj Boże zdrowie… Jednak ten Bruckner nie miał takiego blasku, jaki miał kiedyś pod tą batutą. Wszystko niby było na swoim miejscu, łącznie z tubami wagnerowskimi, ale brakło czasem – zwłaszcza w grupie dętych – jakiegoś kształtu frazy. I brakło też, to było już wręcz dojmujące, pian. A są one niezbędne, by oddać tę chwilami mistyczną, żałobną atmosferę (pamięci Wagnera). Nawiasem mówiąc co do słynnego Adagia z tej właśnie VII Symfonii została w programie zacytowana opowieść dyrygenta, jak to jako siedmioletni chłopiec szedł ulicą i nagle przez okno usłyszał muzykę, która wprawiła go w szok, 40 stopni gorączki i majaki. Ciekawe nawiasem mówiąc, pod jakimi oknami przechodził – niewątpliwie we Lwowie, a czy możliwe, żeby w 1930 r. jakieś radio tak głośno nadawało, czy też może była tam sala, w której odbywała się próba orkiestry?

Zastanawiałam się słuchając, na czym polegają moje kłopoty z Brucknerem, i wydaje mi się, że jakoś nie rezonuję z jego formą. Jeśli nawet podoba mi się temat, jak w przypadku głównego tematu I części (nie tego z samego początku, lecz późniejszego) czy też początek II części, to potem zaczyna się międlenie, jakoś dla mnie mało logiczne i przeciągnięte. Choć może i jakaś logika w tym jest, ale zanim ją dostrzegę, już rzecz mi się zdąży znudzić. Nie dostałabym gorączki od Adagia, choć niewątpliwie robi wrażenie (ponoć było grane podczas odsłaniania popiersia Brucknera w ratyzbońskiej Walhalli w 1937 r., a zachwycony Hitler stał na baczność i słuchał). A już świadomość genezy głównego tematu Scherza (tego akurat w programie nie wspomniano, ale czytałam kiedyś, że inspiracją dla Brucknera było tu pianie koguta i on sam prostolinijnie o tym opowiadał) nieodmiennie wprawia mnie w chichot.

No, ale Maestro miał możliwość poprowadzić to, co kocha, i wspaniale, że ją miał. I myśmy się cieszyli, żeśmy go widzieli, a stojak? Ma się rozumieć, że był.