Sarabanda z wystrzałami

Termin recitalu Piotra Anderszewskiego zbiegł się nieszczęśliwie z finałem Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Mimo iż koncert rozpoczął się wcześniej, o 18., wystrzały „światełka do nieba” nałożyły się akurat na najcichszą część VI Suity angielskiej d-moll Bacha.

Najpierw Sarabanda, a potem Double – obie części pianista zagrał mimo to jak w transie, co zresztą wywołało wstrząsające wrażenie: brzmiało to jak koncert podczas wojny, jak owe słynne nagrania Furtwänglera z bombardowanego Berlina. W zestawieniu ze strasznymi wieściami ostatnich dni z Paryża wydawało się to jakby na czasie…

Ale w ogóle Anderszewski był dziś w naprawdę znakomitej formie – dawno nie słyszałam tu takiego recitalu. Oczywiście zmienił po drodze program – wypadły z niego niestety Bagatele Bartóka, na które czekałam (kiedyś grał je fantastycznie), a w ostatniej chwili wymienił Novelette Schumana na jego Geistervariationen – i ta zmiana mnie ucieszyła, bo Novelette grał już tutaj, a tego drugiego utworu jeszcze nie.

Ramami programu były suity Bacha – na początek Uwertura francuska, na koniec wspomniana VI Suita angielska. Tę pierwszą nagrał na swoją pierwszą płytę Bachowską, jeszcze dla Harmonia Mundi w 1999 r. Nigdy nie gra tych utworów tak samo, więc tym razem było jeszcze inaczej – początek jeszcze bardziej ceremonialny, w ogóle trochę jakby wszystko nabrało wagi, żeby nie powiedzieć ciężaru, bo lekko też bywało. Podobnie zresztą z VI Suitą angielską – bardzo mi szkoda, że właśnie jej nie nagrał (a kiedyś się zgadaliśmy, że dla nas obojga to ulubiona z Suit angielskich), ale mam w pamięci, jak ją grał kiedyś, a słyszałam ją kilka razy (w tym na jednym z koncertów – również na bis, w całości).

W pierwszej części grał jeszcze Metopy Szymanowskiego – po prostu przepięknie, z wielkim polotem i swobodą, wręcz słychać było te pląsające nimfy i rozbryzgi wody… O wiele lepiej to brzmiało niż na płycie (co zresztą po koncercie sprawdziłyśmy na minizlocie blogowym u Agi, z udziałem jeszcze łabądka). Druga zaś część rozpoczęła się owym Schumannem, zagranym bardzo subtelnie, wpadającym stopniowo w oniryczność… i po swojemu pianista połączył ten utwór z kolejnym, czyli z Bachem.

Sala była tym razem całkowicie wyciemniona, z wyjątkiem światła dla pianisty, żeby widział klawiaturę. Zdało to chyba egzamin – mnie w każdym razie się wydaje, że można było lepiej się skupić i zostać ze swoimi myślami. Brawa były długie, bis jeden (ale w trzech częściach) – trzy pierwsze z Sześciu bagatel op. 126 Beethovena. A już myśleliśmy, że będzie cały cykl… szkoda.