Podobno to był sen Tatiany…

…tylko gdyby dyr. Ewa Michnik nie powiedziała o tym na lampce wina po premierze Oniegina w Operze Wrocławskiej, to nikt by się nie domyślił.

Reżyserem był Jurij Aleksandrow, ten sam, który dobrych kilka lat temu wyreżyserował pamiętnego „Borysa na dworcu” czyli Borysa Godunowa w Hali Stulecia, co wówczas zresztą zainspirowało blogownictwo do imponującej twórczości… (to byli czasy!).  Napisałam wówczas: „Wiele szczegółów tej realizacji jest może niekonsekwentnych, ale całość robi wrażenie”. Co do dzisiejszego spektaklu, ucięłabym część zdania po przecinku i zmieniłabym na „większość szczegółów tej realizacji jest niekonsekwentna”.

Sen – to oczywiście z założenia zręczna parabola, bo wtedy każdy absurd może się tłumaczyć: to przecież sen. Ale nie było w tym spektaklu nic, co by na to, że jest to sen, wskazywało. A kiedy w ostatniej scenie postaci wracają do stanów początkowych, a Tatiana znów pisze list i nagle na koniec wyskakuje z nim na środek sceny, to można powiedzieć: o co tu, u licha, chodzi? Parę szczegółów może i było jakoś tam zabawnych, np. pomysł, że na początku Tatiana z Olgą odgrywają teatrzyk przed rodziną (a Olga przebiera się za młodego żołnierza). Ale dlaczego Tatiana robi podobny teatrzyk w swojej własnej koronnej scenie pisania listu? Dlaczego pojawia się w scenie pojedynku (a Olga występuje tam wręcz już w żałobie, jakby było już oczywiste, że to Leński zginie), a potem turla się po ziemi w rytmie poloneza (podczas gdy Oniegin siedzi w fotelu i przeżywa zabicie przyjaciela), aż dopiero Griemin ją wyprowadza? No tak, oczywiście, to przecież sen.  Nie będę się dalej rozpisywać o tych wszystkich nonsensach, ogólnie zresztą wszystko wyglądało po bożemu, nawet śnieg sypał jak we wszystkich niemal znanych mi wystawieniach tego dzieła. Banał nad banały.

Dyrygent Marcin Nałęcz-Niesiołowski pojawił się po raz pierwszy w tym teatrze. I, jak się okazało, po raz pierwszy w życiu dyrygował Onieginem, co niestety dało się odczuć. Myślę, że solistom ogólnie łatwo się nie śpiewało, ale także „dzięki” ustawieniu ich ról przez reżysera. Np. Tatiana – w tej inscenizacji jest niezręcznym podlotkiem, celowo nieatrakcyjnym, przebranym w marynarskie ubranko (a potem w białą koszulę). Magdalena Molendowska wyraźnie nie czuła się z tym wizerunkiem dobrze i wokalnie tak naprawdę rozkręciła się dopiero w drugiej części, zwłaszcza duet z Onieginem wypadł znakomicie. I tu nasza niespodzianka wieczoru: Tomasz Rak, który wskoczył w rolę zaledwie dwa dni temu. Znam tego śpiewaka głównie z Warszawskiej Opery Kameralnej, gdzie grywał już różne role, od Guglielma w Cosi fan tutte po Nicka Shadow w Żywocie rozpustnika Strawińskiego. Widziałam go też w Operze Bałtyckiej w Graczach Szostakowicza/Meyera i w Łodzi w Cyruliku sewilskim. Trochę miałam obawy, jak sobie głosowo poradzi na większej scenie, i okazało się, że bardzo dobrze.

Zmartwił mnie natomiast Arnold Rutkowski, który był zresztą bardzo ciepło przyjęty, bo zaczynał na wrocławskich deskach i wciąż go tu kochają. W zeszłym roku słyszałam go na dziedzińcu Wawelu i wtedy było bardzo dobrze; mniej satysfakcjonująca była jego partia Manrica z tamtejszego Trubadura. Ale Leńskiego sama słyszałam, jak ładnie śpiewał (i dostał wielkie brawa), a dziś jego głos wydał mi się nader wysilony. Może miał gorszy dzień.

Podobne wrażenie miałam zresztą w przypadku Aleksandra Zuchowicza – Monsieur Triqueta, który kiedyś, w charakterystycznej roli Franza w Opowieściach Hoffmanna, bardzo mi się podobał, a teraz też miał jakiś ostry głos. Bardzo zeszczuplał – może to też ma jakiś wpływ? Pamiętamy, co się stało z Callas, kiedy się odchudziła – toutes proportions gardées.

Jak to trzeba jednak z głosem uważać, żeby się nie prześpiewać. A swoją drogą teraz mamy sezon przeziębieniowy – Artur Ruciński w tej chwili podobno niemal zupełnie ma głos odebrany… Oby szybko wyzdrowiał.