Haendel studencki

Na zakończenie kursów Akademii Haendlowskiej w sali wrocławskiej filharmonii zabrzmiał Acis i Galatea (z dodatkami). Wspaniale, że młodzieży daje się taką możliwość.

Robert Hollingworth, założyciel i szef zespołu I Fagiolini, dyrygował dziś, a wcześniej prowadził próby całego zespołu. Kto prowadził próby sekcyjne, wspomniałam dwa wpisy temu, a niektórzy z wykładowców wzięli również udział w dzisiejszym koncercie. Grupie skrzypiec przewodziła Rachel Podger, wiolonczel – Alison McGillivray, a jako że Acis i Galatea to dzieło krótkie, dobrano również do programu dwa utwory: jeden z hymnów koronacyjnych – Let Thy Hand Be Strenghtened – na początek koncertu (wykonany przez cały zespół) i – na początek drugiej części – Sonatę g-moll na skrzypce i basso continuo, którą zagrało znakomite trio: do wymienionych skrzypaczki i wiolonczelistki dołączył Marcin Świątkiewicz. Szkoda, że nie było tego więcej, ale w końcu dziś był wieczór kursantów.

Hollingworth w krótkim słowie wstępnym wspomniał, że akademia była międzynarodowa, tymczasem w wyświetlonym na zakończenie (na ekranie nad sceną) składzie orkiestry i chóry znalazła się tylko Czeszka czy Słowaczka grająca na flecie prostym sopranino (świetnie zresztą) oraz bas z Ukrainy. Ale nie szkodzi – Polakom też się przyda, i to bardzo, bo u nas nauczanie muzyki dawnej wciąż kuleje.

O ile entuzjazm orkiestry przekładał się na bardzo sympatyczne granie, to śpiewacy, choć równie sympatyczni i młodzieńczo energiczni, brzmieli jeszcze całkowicie surowo. Ale to przecież dopiero początek ich nauki. Parę osób chciałoby się zapamiętać, jednak nie było wiadomo, kto jest kto. A było przecież na przemian kilka Acisów, Galatej, Polifemów i Damonów. Czasem nawet jedną część arii śpiewała jedna osoba, a drugą – druga.

Dodatkowo wesołość wzbudzały wyświetlane tłumaczenia, w tym takie kwiatki (zanotowałam!): „Czy muszę wciąż opłakiwać mego Acisa, nędznie zgniecionego pod tym kamieniem?” albo „Skało, ukaż swoje łono! Perliste źródło, hej!”. Ogólnie jednak wrażenie całości było pozytywne: takie rzeczy po prostu trzeba robić. A proces nauki śpiewu jest długi, więc jeszcze niejedno się z tymi głosami może zdarzyć. Oby pozytywnie.

Na tym kończy się i dla mnie Akademia Haendlowska, bo jutro wyjeżdżam. Ale jeszcze jest koncert niedzielny – Salomon w wykonaniu solistów, chóru NFM i Wrocławskiej Orkiestry Barokowej pod batutą Paula McCreesha. Jako że go nie wysłucham, spędziłam dziś większość dnia na próbach w sali koncertowej Akademii Muzycznej, przy okazji po raz pierwszy ją odwiedzając (przyzwoita akustycznie i elegancka, choć może trochę ponura, bo w ciemnej cegle i drewnie). Podobało mi się, jak Big Mac pracuje: przed kolejnymi częściami opowiada muzykom, o czym jest mowa (czasem rzucając jakimś dowcipem), cyzeluje niemal każdą frazę, tempa dobiera żywe, dynamiczne. Świetna lekcja także dla WOB. No i znakomici soliści. Może najmniej mi się podobała Pamela Helen Stephen w roli tytułowej (ale chyba się oszczędzała trochę), za to bardzo – zarówno młoda Katherine Watson (żona Salomona), jak doświadczona Gillian Webster (Królowa Saby) oraz obaj panowie: Joshua Ellicott (Sadok) i Peter Harvey (Lewita). Będzie pyszny koncert. Niestety tylko wrocławianie się o tym przekonają, bo choć wstępnie Dwójka zapowiadała jakąś szerszą obsługę Akademii, to widać jakaś kasa została obcięta, bo został zarejestrowany tylko wczorajszy występ Julii z WOB. Trudno.

PS. Może ktoś z warszawiaków chciałby się wybrać na jutrzejszą transmisję z Met do Teatru Wielkiego? Będę miała prawdopodobnie dodatkowy bilet.