Shorter zadymił

No i po raz pierwszy posłuchałam jazzu w nowej sali NOSPR. I to nie byle kogo, bo samego Wayne’a Shortera, który ze swoim zespołem oraz z miejscową orkiestrą (plus niespodzianka, ale o tym potem) zagrał na wielki finał kolejnej Bielskiej Zadymki Jazzowej.

Ściśle rzecz biorąc festiwal obejmuje jeszcze jutrzejszą imprezę na Szyndzielni (ciekawe, czy w tym roku też tak ślisko…), ale to właściwie postscriptum. Wstępne ustalenia natomiast są, że od tego roku takie „wielkie finały” będą się odbywać właśnie tu. Dyrektor orkiestry Joanna Wnuk-Nazarowa powiedziała w słowie wstępnym, że w tej sali wszystko powinno być z najwyższej półki, a Bielska Zadymka Jazzowa właśnie taką półką jest. No i dziś to udowodniła.

Jeszcze na początku był wstęp – Włodek Pawlik (który ze swoim zespołem miał wcześniej na Zadymce koncert i uhonorowano go na nim Aniołem Jazzu) z grupą miejscowych muzyków (m.in. bracia Golcowie) i z NOSPR zagrali coś, co zdaje się ma być hymnem festiwalu. Potem mowy tronowe, wręczenie kolejnego Anioła (Aniołem Stróżem Jazzu została w tym roku uhonorowana radiowa Dwójka, odebrał rzeźbę Jacek Hawryluk, a Dwójka nagrywała koncert i odtworzy go zapewne w niedługim czasie).  Orkiestra zeszła ze sceny – i wszedł zestaw, na który czekaliśmy: Wayne Shorter (saksofon sopranowy), Danilo Perez (fortepian), John Patitucci (kontrabas) i Brian Blade (perkusja).

Ach, cóż to była za uczta. Shorter jest jak dobre wino: jego utwory są coraz lepsze, coraz mądrzejsze. (Śmieliśmy się potem, że życzono nam w mowach dobrej zabawy, a zabawa była, ale intelektualna.) Smaczne harmonie, wyrafinowane rytmy, wyraziste tematy (jeden z nich wciąż za mną chodzi i zastanawiam się, czy to nie jest jakiś wcześniejszy standard). Wszystko, jak to u tego mistrza, dokładnie wykoncypowane i wypisane w nutach, których muzycy wnosili na scenę całe pliki, a lider – tylko jedną karteczkę zwiniętą w trąbkę, którą wsadzał do czasy głosowej instrumentu…

W drugiej części na scenę wszedł NOSPR i pod batutą Clarka Rundella, a z udziałem Wayne Shorter Quartet wykonano kolejne utwory mistrza. Pierwsze dwa – co prawda z większym udziałem orkiestry niż kwartetu (niestety), ale bardzo ciekawe, może trochę łatwiejsze w odbiorze niż te kwartetowe. W trzecim wzięła udział właśnie wspomniana wcześniej niespodzianka, istna wisienka na torcie – Esperanza Spalding. Bez kontrabasu, tylko śpiewająca (ale widać było, że brakuje jej instrumentu, więc wywijała rękami; Shorter zresztą już wcześniej współpracował z nią również jako z kontrabasistką). Kawał głosu, trzeba powiedzieć, wyciąga wysoko w górę, ale sam utwór był chyba zbyt przegadany, trochę w typie muzyki filmowej. A kwartetu było w nim jeszcze mniej, więc dla mnie dodatkowy minus.

Ale obcowanie z osobowością Shortera zawsze jest wielką frajdą. To jest ktoś wyjątkowy – i nie tylko dlatego, że już ma 81 lat. Choć trzeba też przyznać, że jego forma muzyczno-intelektualna jest nieprawdopodobna. Niech nam żyje jak najdłużej w takiej formie.

A jazz brzmi tu świetnie. Trzeba zresztą powiedzieć, że było znakomite nagłośnienie, przygotowane przez gości.

Tyle niestety mojej Zadymki w tym roku. Na Szyndzielnię jutro nie wjadę. Wracam – do Chopina.