Beethoven, Rosja, Bałtyk

Trudno o dwa bardziej różne od siebie koncerty niż te dzisiejsze na Festiwalu Beethovenowskim. Poważny recital dojrzałego pianisty (Borisa Bermana) i wesoły występ młodzieżowej orkiestry pod batutą showmana (Baltic Sea Youth Philharmonic, dyr. Kristjan Järvi).

Boris Berman – urodzony w Rosji, przez pewien czas Izraelczyk, obecnie Amerykanin, profesor Yale University – to chodząca historia, bo uczył się jeszcze u Lwa Oborina. I starą rosyjską szkołę jeszcze się w jego grze słyszy.

Pierwszą część recitalu wypełnił dwoma cyklami wariacyjnymi Beethovena: rzadko grywanymi Wariacjami F-dur na temat własny op. 34 oraz Wariacjami Es-dur op. 35 na temat z Eroiki. Nie wiem, na ile tu zły wpływ miała akustyka Sali Balowej Zamku Królewskiego, zupełnie nie nadającej się do recitali fortepianowych, ale brzmienie było nie tylko huczące, lecz zbyt ciężkie. Zwłaszcza w drugim z cykli, gdzie powinno być więcej lekkości, nawet dowcipu. Beethoven miał poczucie humoru dość specyficzne, ale niewątpliwe.

Lepsze zrozumienie słyszało się w drugiej części koncertu, poświęconej muzyce rosyjskiej. Choć akurat Serenade in A Strawińskiego nie jest w ogóle w charakterze rosyjska, lecz kosmopolityczna, a pierwszy temat uderzająco przypomina… Chopina – Balladę F-dur. Jednak w dalszych częściach więcej już jest z baroku. Mam ogromną słabość do neoklasycznego okresu Strawińskiego, w którym uprawia on dialog z różnymi kompozytorami, ale zawsze pozostaje sobą. O ile wykonanie Serenady mi się podobało, to rozczarowała mnie V Sonata Prokofiewa. Tak ją gra Berman, ale z mojego punktu widzenia ta pierwsza część jest w tym wydaniu kompletnie niezrozumiana – to rozpoczyna się przecież jak rosyjska bajka, w epicki, ale rozmarzony sposób („Był sobie kiedyś…”). Druga część już była bliższa tego, co ja w tym słyszę – a słyszę kolejną bajkę, o zaczarowanym zegarze – ale trzecia znów była zbyt zamazana i trudno było dopatrzeć się w niej sensu. Jeśli tak mniej więcej zabrzmiało jej pierwsze wykonanie, rzeczywiście mogła się nie podobać… Natomiast VII Sonatę Berman zagrał świetnie, drapieżnie, z finałem po richterowsku nie za szybkim, lecz nieubłaganym jak piekielna maszyna.

Koncert Baltic Sea Youth Philharmonic – oczywiście efektowny, wręcz momentami efekciarski, bo jak mogłoby być inaczej z tym dyrygentem. Co ma zresztą swoje dobre strony zarówno dla młodzieży z krajów nadbałtyckich (Niemcy, Polska, Litwa, Łotwa, Estonia, Finlandia, Rosja, Szwecja, Norwegia), która ma frajdę, świetnie się bawi i zapewne polubi granie w orkiestrze (choć w innych zespołach już tak nie będzie), jak dla publiczności, zwłaszcza tej początkującej, bo efekt jest widoczny od razu. Järvi nieźle ćwiczy swoich orkiestrantów – można było dziś usłyszeć oszałamiające tempa, duże forte, ale też piano niemal do granic słyszalności.

Program był na tyle różnorodny, że nie można było się znudzić. Pomyślany ciekawie, jako „Rejs Bałtykiem”, a raczej podróż po muzyce nadbałtyckich krajów, i choć można było się uśmiechnąć, gdy Orawa (Kilara oczywiście) zawędrowała nad morze, ale w końcu przybyła tam także… Andaluzja w Kaprysie hiszpańskim Rimskiego-Korsakowa. Każdy z krajów nadbałtyckich miał swojego reprezentanta: Niemcy oczywiście Beethovena (uwertura do Tworów Prometeusza), Polska nie tylko Kilara, lecz i Pendereckiego (Adagio z III Symfonii), Szwecja – Wilhelma Stenhammara (w tym utworze), Finlandia Sibeliusa (fragment z suity Karelia), Dania – Carla Nielsena (uwertura rapsodyczna Wyobrażona podróż na Wyspy Owcze), Norwegia oczywiście Griega (Marsz triumfalny z suity Sigurd Jorsalfar), a Rosja wspomnianego Rimskiego-Korsakowa. Estonię reprezentował, ma się rozumieć, tegoroczny jubilat Arvo Pärt (Cantus in memoriam Benjamin Britten). Najbardziej kontrowersyjne były dwa ostatnie utwory: Never Ignore the Cosmic Ocean 29-letniego Litwina Gediminasa Gelgotasa i pierwsza część IV Symfonii „rockowej” Łotysza Imantsa Kalninša, przydługa i zbyt nużąca jak na utwór „rockowy”. Trzy bisy: Haendel powykręcany na „jazzowo” przez szwajcarskiego kompozytora Daniela Schnydera, jeden z Tańców słowiańskich Dvořáka (o ile się nie mylę – muzycy pędzili bez opamiętania) oraz finałowy fragment baletu Syn marnotrawny szwedzkiego kompozytora Hugo Alfvena, ujęty w formie żywiołowego ludowego tańca polska. Entuzjazmu było co niemiara, stojak, oklaski w rytm muzyki. No, wesoło. I trzeba powiedzieć, lepiej niż rok temu, bo wtedy tylko pędzili, a teraz jednak – nie tylko.