Operetka dwudziestowieczna

„Muzyka, kuplety, tańce, dekoracje, kostiumy, w klasycznym stylu dawnej wiedeńskiej operetki. Melodie łatwe, stare. Ale stopniowo Operetka dostaje się w wir Historii i wzbiera szaleństwem” – pisał w didaskaliach do swej sztuki Witold Gombrowicz. Michał Dobrzyński jednak napisał ją tak, jakby od początku dostała się w wir Historii.

Pamiętam znakomity spektakl sprzed wielu lat, dokładniej – z połowy lat 70. w Teatrze Nowym w Łodzi, reżyserowany przez Kazimierza Dejmka, w którym autor muzyki, Tomasz Kiesewetter, dokładnie oparł się na powyższych didaskaliach. Do dziś pamiętam melodyjki z tego spektaklu. Z dzisiejszej premiery w Warszawskiej Operze Kameralnej żadnej melodyjki nie zapamiętałam, ale też młodemu kompozytorowi nie o to chodziło.

Od początku z premedytacją muzyka jest stylizowana nie na wiedeńską operetkę, lecz na neoklasycyzm lat międzywojennych. Jest od razu dysonansowa, pełna cierpkich współbrzmień, ale i kanciastych rytmów. Ilustrowane są poszczególne zwroty-hasła, powtarzane przez bohaterów i stanowiące ich dźwiękowe maski. Nie jest to muzyka łatwa w żadnym momencie, ale wciąż wyczuwa się jej podtekst parodystyczny, nawet wtedy, gdy do śmiechu jest już daleko, pojawia się czerwona flaga i mowa jest o skazywaniu „faszystów” bez sądu – dawno chyba Gombrowiczowska Operetka nie brzmiała tak aktualnie, a przecież jeszcze parę lat temu mało kto by się tego spodziewał.

Operetka jest pracą doktorską Michała Dobrzyńskiego na Akademii Muzycznej w Bydgoszczy. Kompozytor pochodzi ze Szczecina, a jako że w jego rodzinnym mieście nie ma wyższej uczelni muzycznej, wybrał się na studia właśnie do Bydgoszczy za swoim krajanem ze Szczecina, Markiem Jasińskim, po którego śmierci trafił do Zbigniewa Bargielskiego – i u niego właśnie napisał ten doktorat. W latach 2007-10 był w gronie stypendystów Europejskiego Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego.

Dzieło otrzymało zgrabną oprawę sceniczną nawiązującą również do lat 30.; jeśli coś tu było operetkowego, to kostiumy, z tym Anny Radziejewskiej (księżna Himalaj) na czele. Reżyseria Jerzego Lacha – bardzo adekwatna. Komplet śpiewaków świetny, ale w sumie wszyscy bohaterowie, łącznie z aktorskimi (Ksiądz powtarzający „Hosanna, alleluja”, Książę z siwymi bokobrodami uczepiony ramienia swej magnifiki), bardzo wyraziści. Tomasz Rak jako hrabia Szarm i Karol Bartosiński w roli rywalizującego z nim barona Firuleta, olśniewający wręcz Jan Jakub Monowid jako Mistrz Fior (to zresztą świetny pomysł, żeby tę rolę dać kontratenorowi), rzygliwy Profesor – Artur Janda, chamski Hufnagiel-Józef – Piotr Pieron (tu z kolei popisy basowe) – no i cud dziewczynka Albertynka, Barbara Zamek, która w ostatniej scenie musi pokazać się nago…

Wreszcie ważna była obecność na premierze patronującej wydarzeniu Rity Gombrowicz (wygląda pięknie!). Po spektaklu powiedziała, że jest ogromnie wzruszona, zwłaszcza że była świadkiem powstawania sztuki pół wieku temu. Pani Rita dziś wzięła udział w spotkaniu przedpremierowym w WOK (niestety nie byłam na nim), a jutro pojawi się również w WOK o 14., na panelu dyskusyjnym „Gombrowicz uzależniony i uzależniający” z udziałem specjalistów z Uniwersytetu Gdańskiego i Uniwersytetu Śląskiego.