Pikniki i sprawy poważne

Dziś był dzień skrajności na Festiwalu Bachowskim: koncerty mniejsze i większe, pogodniejsze i poważniejsze, pogoda w kratkę. I pikniki, które zaczynają być ważną częścią festiwalu, ale – wbrew obawom niektórych – nie przeszkadzają przeżywać spraw poważnych.

W duchocie poranka, kiedy to już o 10 rano było chyba blisko 30 stopni, zostało zaplanowane „śniadanie na trawie” w Pożarzysku. Festiwal pojawił się tu już po raz drugi – w zeszłym roku to właśnie tutejszym koncertem rozpoczęła się barokowa podróż. I tu właśnie można było ocenić, do czego służy piknik – do integracji. Dla mieszkańców Pożarzysk wydarzenie okazało się takim świętem, że miejscowe gospodynie wypiekły mnóstwo pysznych ciast, na które rzucili się i przyjezdni (a panie troszeczkę przy okazji zarobiły). Mimo upału przygotowano stół i krzesła przed kościołem, a były też koce i kosze. Miło było jednak schować się w chłodnym wnętrzu kościoła i posłuchać utworów kameralnych Haydna i Beethovena w wykonaniu muzyków związanych z Capellą Cracoviensis. Dla nich sytuacja była hardkorowa – wilgoć taka jak poprzedniego wieczoru w Makowicach, palce ślizgają się po strunach i w tej sytuacji zbawienne stawały się oklaski między częściami utworu, bo można było przy okazji się nastroić.

Chmury w końcu dotarły, popadało (ale impreza zdążyła się skończyć) i powietrze odświeżyło się trochę. W zupełnie więc innej atmosferze można było przemieścić się na 18. do Kościoła Pokoju. Pierwszy koncert w „matce festiwalu”, jak powiedział pastor, i pierwsze pojawienie się twórczości patrona, który opanuje program jeszcze na parę najbliższych dni. Pasja Janowa pod batutą Kaia Wessela – dla młodych muzyków z festiwalowej Akademii Bachowskiej wielki eksperyment i nabranie doświadczenia, a dla śpiewaków związanych z Capellą Cracoviensis – pokaz kunsztu. Zwłaszcza w przypadku Karola Kozłowskiego, który jest jednym z lepszych Ewangelistów, jakich słyszałam, oraz Sebastiana Szumskiego – Chrystusa, ale też poszczególne głosy solowe, choć może nie wszystkie w jednakowym stopniu, pokazały klasę. Orkiestra grała z początku nieśmiało, ale z czasem się ośmieliła; przy pierwszym pulpicie skrzypiec zasiadł jutrzejszy hiszpański solista, a solo na gambie w Es ist vollbracht wykonała pięknie Justyna Rekść-Raubo, która chyba siłą rzeczy częściej będzie wracać do grania – nowa pani dyrektor Centrum Sztuki Współczesnej właśnie zlikwidowała w nim program muzyczny, zwalniając jego autorkę, właśnie Panią Justynę, „w związku z likwidacją stanowiska”. Wojciech Krukowski przewraca się w grobie.

Do rzeczy przykrych pewnie jeszcze wrócimy. Ale na razie jesteśmy na ciekawym festiwalu, na którym tego wieczoru pojawił się kolejny eksperyment: koncert na dworcu kolejowym. Budynek dworca w Świdnicy odzyskał dawną świetność, ale stoi pusty; o ile jeszcze w zeszłym roku zdarzyło mi się tam kupić w kasie bilet, to w tym i kasy są nieczynne, bo bilety kupuje się w pociągu bezpośrednio od konduktora. Jest więc piękny obiekt, z którym właściwie nie bardzo wiadomo, co zrobić, i koncert w tym nietypowym a nastrojowym miejscu był świetnym pomysłem. Śpiewała Michalina Bienkiewicz, postać bardzo interesująca, związana też z Capellą Cracoviensis; przy Festiwalu Bachowskim już drugi raz pełni funkcję koordynatora, nie wiem, jak to wszystko godzi. Towarzyszyła jej pianistka Justyna Skoczek oraz wizualizacje Aleksandry Śnieżek, bez których może byłoby jeszcze lepiej. W każdym razie przeplecione pieśni Schumanna (z cyklu Miłość i życie kobiety), Richarda Straussa (z cyklu Mädchenblumen), Hugona Wolfa, Poulenca i Debussy’ego zostały zaśpiewane absolutnie bezpretensjonalnie, ujmującym, czystym i jasnym głosem, bez romantycznego nadęcia, z prostotą. Duża przyjemność. A co do dworca jako miejsca koncertowego, myślę, że świetnie powinien tam pasować program beethovenowski Marcina Maseckiego, który pojawi się tu za tydzień. Choć aż tak hardkorowo raczej nie będzie.