Baobaby i murale

Tak w skrócie, od tytułów dwóch utworów w programie wieczornego koncertu filharmonicznego Orkiestry Symfonicznej z Ostrawy, nazwałam sobie dwa rodzaje „dynamistatyki”: ten bardziej nieruchomy i ten, gdzie więcej ruchu.

Zaczęło się właśnie Muralem José Maríi Sánchez-Verdú, kompozytora hiszpańskiego cenionego na Warszawskiej Jesieni, uczczonego zwiększoną obecnością parę lat temu. Mural ten nie był po prostu obrazkiem czy ordynarnym tagiem, ale czymś w rodzaju palimpsestu: coś się z niego wyłaniało nieokreślonego, jakby coś przypominającego, ale zbyt zamglonego, by to rozpoznać. W sumie mimo iż to również był utwór na swój sposób statyczny, to jednak było w nim więcej ruchu.

Baobab autorstwa Philla Niblocka reprezentuje formę przeciwną: stoi nieruchomo jak baobab właśnie, czasem tylko któryś z dźwięków wychodzi na wierzch, a później się chowa. Ale współbrzmienie to monolit. I choć z 2011 r., to jest w gruncie rzeczy dziełem w stylu takiego najprawdziwszego minimalizmu, jak minimalistyczna rzeźba amerykańska z lat 60. czy kompozycje Pauline Oliveros. Na zakończenie pierwszej części mały przerywnik w tej statyczności: przezabawne Emil will nicht schlafen… na głos i orkiestrę Caroli Bauckholt, która była studentką Mauricia Kagla. To słychać i widać w podejściu do tworzonego dzieła: wyborze tematu i jego realizacji, mającej wiele wspólnego z teatrem. Solistka Salome Kammer naśladuje tu – niezwykle sugestywnie, mimo iż jej wzmocniony elektronicznie głos nie jest modyfikowany – upartego i marudnego niemowlaka, który postanowił, że nie chce spać; orkiestra towarzyszy jej odgłosami jakby chrapania; pod koniec „dzieciak” kilka razy rzuca o ziemię misiem, aż orkiestra podnosi nuty i pokazuje ich żółte okładki jak żółtą kartkę. Wyszliśmy na przerwę serdecznie się śmiejąc.

30 lat już właśnie minęło od prawykonania Partity III Pawła Szymańskiego na Warszawskiej Jesieni. Brzmi, jakby była napisana wczoraj (w miejsce Elżbiety Chojnackiej grała Małgorzata Sarbak). Szymański jest znany z tego, że jest specjalistą od palimpsestów, ale pod koniec i ten utwór nieruchomieje. Z kolei Woven Dreams Toshio Hosokawy bliższy jest „baobabowi”: znów mamy jedno współbrzmienie z wypływającymi na powierzchnię co jakiś czas poszczególnymi dźwiękami. Kompozytor opowiada, że chciał zilustrować tym utworem swój sen o sobie w łonie matki. Jest w tym współbrzmieniu rzeczywiście coś łagodnego, ciepłego i przyjaznego.

„Baobabem” w pewnym sensie jest też utwór legendy Fluxusu, La Monte Younga, o skomplikowanym tytule The Second Dream of the High-Tension Line Stepdown Transformer, którego słuchaliśmy w Praskiej Drukarni na Mińskiej. Wygląda na to, że inspiracja do niego była podobna jak do II Kwartetu smyczkowego „Messages” Andrzeja Panufnika, ale efekt jakże inny. Widownię otaczało ośmiu trębaczy czyli The Theatre of Eternal Music Brass Ensemble pod wodzą znanego nam dobrze Marco Blaauwa. Podawali oni sobie nawzajem długie nuty (grane z tłumikiem): najpierw, przez 15 minut, było to f, potem doszło b, po 10 minutach zanikło f, potem pojawiły się kolejne dwie wysokości: c i h. Później już wszystko kitwasiło się wokół tych czterech nut, ale brzmiało nie więcej niż trzy naraz. Można wpaść w trans? Można, i byli tacy, co wpadli. Ale też usłyszałam, jak przy wyjściu ktoś się żalił, że siedział pośrodku i nie mógł nawiać…

PS. Byłam też po południu na wzruszającym spotkaniu dotyczącym twórcy Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia, Józefa Patkowskiego. Opowiadał prof. Krzysztof Szlifirski, pierwszy inżynier studia i wieloletni przyjaciel Józefa – był to precyzyjny wykład z prezentacją w Power Poincie, ale przy tym ogromnie osobisty. Odtwarzano też fragmenty wywiadów z Patkowskim oraz pokazano dwa filmy, do których muzykę zrobili Patkowski ze Szlifirskim: produkcyjniaka Czas przemiany w reż. Andrzeja Piekutowskiego (muzyka absolutnie nieprodukcyjniakowa) oraz Niebo bez słońca Jana Rybkowskiego, poświęcony Brunonowi Schulzowi – ile można było zrobić prostymi środkami, niewielką animacją paru obrazków i dyskretnym, ale sugestywnym dźwiękiem. Przy tym jest to opowieść, w której nie pada ani jedno słowo. Dziś już takich nie robią.