Co z tym Szaleństwem?

René Martin zmienił koncepcję festiwali La Folle Journée. Wcześniej poszczególne edycje poświęcone były konkretnemu kompozytorowi lub epoce. Teraz nagle zaczął wymyślać tematy-worki bez dna, dzięki czemu na jednym festiwalu można było koło siebie usłyszeć Bacha, Pärta, Haydna, Czajkowskiego i ma się rozumieć Piazzollę. Czy to ma jakiś sens?

René twierdzi, że ma, i że trzeba już było coś w formule festiwali zmienić. Ale jeśli upierać się przy tytule Pasje serca i duszy, to może się w tym worku zmieścić każdy kot, bo która muzyka nie wyraża emocji? (No, chyba że pierwsze próby kompozycji generowanych przez komputer…) A że jeszcze sprytnie wymieniono tu „serce i duszę”, to i utwory religijne się zmieściły. Postawmy więc obok siebie Pasję wg św. Jana Pärta i II Symfonię Rachmaninowa… Może więcej sensu będzie w tematach bardziej sprofilowanych, np. przyszła edycja ma się odbyć pod hasłem Natura. Też dość szeroko, ale jednak w pewnych granicach.

Inna sprawa to przyszłość tego festiwalu u nas. Wciąż jest niezmiernie potrzebny, świadczy o tym choćby zapełniona na koncertach duża sala Opery Narodowej albo wykupywanie na pniu biletów na Smykofonie. Ale, jakby te potrzeby nie były bardzo istotne, fundusze na festiwal z roku na rok się kurczą. W tej sytuacji coraz bardziej rozwija się nurt występów szkolnych. Ale o ile np. w Nantes szkoły produkują się tylko we wspólnej przestrzeni, tu wypełniają ponadto dużą część miejsc koncertowych. Nie byłoby dobrze, gdyby Szalone Dni Muzyki stały się tylko Szalonymi Dniami Szkół Muzycznych. Koncerty szkolne mają szansę przyciągnąć krewnych i znajomych uczniów, ale przecież chodzi nam o szerszą publiczność, którą można zainteresować naprawdę wysokim poziomem. Trochę gwiazd musi jednak być.

Dziś byłam tylko na trzech koncertach kameralnych w Salach Redutowych, gdzie frekwencja nie była zbyt wielka, a naprawdę szkoda. Rano z zespołem Arte dei Suonatori wystąpiła świetna kanadyjska sopranistka Stefanie True (nie mogę sobie przypomnieć, gdzie ją najpierw słyszałam) w pasticcio złożonym z fragmentów oper Purcella. Piękny to głos, w sam raz do tej muzyki – jasny, krystalicznie czysty, odzwierciedlający wszelkie emocje. Zespół też grał bardzo intensywnie, napięcie sprawiło, że nikt nie ośmielił się nawet klasnąć między częściami. Arte dei Suonatori w ostatnich latach eksperymentuje; po zeszłorocznym (dobrym) otwarciu Warszawskiej Jesieni w tym roku postawili na dość dziwny projekt. Zobaczymy.

W przerwie zajrzałam na występ gitarzysty Krzysztofa Meisingera ze smyczkami Sinfonii Varsovii. Ich wspólna płyta Astor (zawierająca wbrew tytułowi nie tylko dzieła Piazzolli) właśnie się ukazała. Choć w gruncie rzeczy był to program popularny, to w bardzo dobrym gatunku. Suita z utworów Piazzolli została zaaranżowana tak zręcznie, że trudno było wyjść w środku. Ale musiałam.

Hába Quartett ma dość niesamowitą historię. Zaskoczyło mnie, że obecnie jest to zespół niemiecki i jest w nim już tylko jeden Czech – altowiolista Peter Zelienka. To, jak również fakt, że był on uczniem jednego z członków dawnego, czeskiego zespołu o tej nazwie, wystarczyło, by ciągłość – po latach nieistnienia – uznano. Pozostali to Chinka, Ormianin i Niemiec. Istne multikulti. Koncert wypełniły utwory: niemiecki (wczesny Kwartet smyczkowy Hindemitha) i czeski (Z mojego życia Smetany), oba znakomicie zagrane. Ale tym razem klaskano między częściami… A na bis był fragment kwartetu patrona zespołu, którego prawie się nie grywa.

Młody (29 lat) estoński pianista Mikhel Poll będzie również miał za chwilę na naszym rynku płytę, którą wyda DUX. Dziś zaprezentował fragmenty materiału, absolutnie nietuzinkowego. Już jego pierwsza płyta, wydana przez firmę Ondine, zawierała niezwykle ciekawy program: kompozycje Ravela, Szostakowicza, Mosołowa,Ligetiego i Heleny Tulve (można posłuchać na jego stronie). Dziś zagrał utwór swego rodaka Tõnu Kõrvitsa Hymn to the Invisible Wind-Kantele, Sonatę fis-moll George’a Enescu oraz cykl Na swobodzie Bartóka. Przyznacie, że repertuar nieczęsto spotykany, a na płycie znajdzie się jeszcze utwór innego Estończyka Erkki-Svena Tüüra. I dobór utworów, i pełne pasji wykonanie bardzo zachęcają (mnie przynajmniej) do zapoznania się z płytą, kiedy się ukaże.

Potem musiałam się urwać, żeby pojechać na Saską Kępę na spotkanie z Wandą Wiłkomirską. Było ono właściwie pożegnaniem z artystką, która za niecały miesiąc znów opuszcza Polskę, by zamieszkać w Niemczech. Znając stan tutejszej służby zdrowia, zwłaszcza tej odnoszącej się do ludzi starszych, trudno się dziwić. Ale mimo to smutno. Choć Maestra zapewnia, że będzie do kraju wpadać.