Szopę rozmarzon, Szopę zamazan

Rozwijam tu twórczo zwrot ukuty kilka dni temu przez Gostka Przelotem (zupełnie jakby wzięty z młodzieńczych listów Chopina), by określić moje wrażenia z dnia dzisiejszego finałów. Niestety…

Pierwszy był Amerykanin Eric Lu. Rozdzielony w końcu ze starszą o ponad trzy lata koleżanką, z którą studiują w tym samym Curtis Institute w Filadelfii, a na dodatek u tego samego profesora, Roberta McDonalda, znakomitego kameralisty, koncertowego partnera Midori i wielu innych wspaniałych muzyków. I wciąż mam wrażenie, że Eric idzie za Kate Liu parę kroków z tyłu, starając się ją wyprzedzić (a ma długie nogi i ręce), co mu się jednak nie udaje. U Kate jest jakaś cudowna naturalność, płynność; u Erica wydaje się to jeszcze zbyt wyuczone, choć pięknie wyuczone. Dobrze, że uczy się jeszcze u Dang Thai Sona (to drugi z uczniów Wietnamczyka w finale, poza Tonym Yangiem), czemu zawdzięcza zapewne dodatkowe walory.

W ramach podglądania koleżanki wczoraj udał się nawet do sali kameralnej, by obejrzeć jej występ na ekranie. No i zrobił to samo, co ona: zmienił w finale yamahę na steinwaya. I on sobie pięknie poradził także z tym instrumentem, także ma wspaniałe brzmienie, każdy dźwięk jest jak perełeczka. Również był bardzo poetycki, ale nie wydawało się to aż tak organicznie związane z logiką dzieła, jak u Kate. Jak widać, porównanie działa także po dłuższej przerwie. Jednak z całą pewnością był to najbardziej udany występ dzisiejszego wieczoru.

Niełatwe zadanie miał Szymon Nehring, grający na tym samym instrumencie. Otóż nie brzmiało to jak na tym samym instrumencie. Młody pianista zagrał jak na siebie świetnie, ukazując olśniewającą technikę palcową i kształtując znakomicie rytm oraz frazę. Niestety, na tym walory się kończą: brak siły dźwięku i w ogóle jakości brzmienia. Jakieś to wszystko cienkie. Po raz pierwszy w tym finale słyszałam, że orkiestra wielokrotnie zagłuszała solistę. Cóż z tego, że krakowiak był skoczny i figlarny, skoro co chwila gdzieś ginął i bynajmniej nie dlatego, że orkiestra grała zbyt głośno; w poprzednich częściach ten efekt występował jeszcze częściej. Myślę, że to nie wina pianisty, lecz braku pedagoga, który nauczyłby go tego, czego uczeni są amerykańscy koledzy. Brzmienie to podstawa.

Jednak mankamenty Nehringa były niczym w porównaniu z tym, co pokazał Georgijs Osokins. Łotysz nie zmienił instrumentu, ale myślę, że i zmiana by tu niewiele pomogła. On też ma brzmienie, które momentami jest po prostu niesłyszalne – gdyby był sam na estradzie, to jeszcze coś by tam mógł czarować, ale z orkiestrą tak się nie da – zagłuszała go jeszcze częściej niż poprzednika. Ma więcej braków niż Polak: podczas gdy tamten potrafi ładnie kształtować frazę, to ten rzuca jakieś płaszczyzny w kolorze szarym, nadając im kształt za pomocą tempa, a nie dynamiki i brzmienia. Przykre to było do słuchania i myślę, że pianista zdawał sobie z tego sprawę, bo pod koniec wyglądał na bardzo zdenerwowanego, co odbiło się również w licznych pomyłkach.

Czego życzę dzisiejszym finalistom? Ericowi Lu – odnalezienia drogi całkowicie własnej (dane już ma), Szymonowi Nehringowi – studiów u pedagoga, który nauczy go dobrego – jak to nazywają pianiści – toucher, a Georgijsowi Osokinsowi tego samego co poprzednikowi oraz… odpępowienia się od rodziny.