Orfeuszów trzech

Warszawska Opera Kameralna wystawiła kolejne nowe dzieło współczesne: Orphée Dariusza Przybylskiego – szóstą operę w dorobku tego wciąż młodego (31 lat) kompozytora, ale pierwszą większych rozmiarów.

To wspólne dzieło z łotewską reżyserką Margo Zalite, z którą Przybylski już wcześniej współpracował przy operze Fall wystawionej w Deutsche Oper Berlin. Razem stworzyli libretto, a ona zajęła się reżyserią i scenografią (minimalną), biorąc do pomocy polskich artystów: Marlenę Skoneczko do kostiumów i Marka Zamojskiego do projekcji multimedialnych. I właśnie te projekcje mają duże znaczenie w ogólnym obrazie, nie tylko w samym spektaklu, ale też na początku i podczas przerwy, gdy towarzyszą im dźwięki elektroniczne w tle.

Trudno się zorientować, o czym właściwie jest to dzieło. Ogólnie o rozterkach (różnorodnych) Orfeusza w różnym wieku – i tu wyjaśniam tytuł wpisu, ponieważ w spektaklu występuje trzech Orfeuszów: młody (Jan Jakub Monowid), dorosły (Robert Gierlach) i stary (Andrzej Klimczak) – wszyscy świetni. Gdyby jeszcze tego było mało, to jest jeszcze Alter ego Orfeusza w formie również znakomitego sześcioosobowego zespołu wokalnego proMODERN; w drugim akcie dołącza do nich Maciej Frąckiewicz na akordeonie. Ale rozterki ma też Eurydyka – tylko jedna (też bardzo satysfakcjonująca Barbara Zamek). Dużą innowacją w stosunku do mitu jest przedstawienie ich jako stare małżeństwo, które już nie umie się porozumieć – on chce tylko śpiewać, ma poczucie misji, ona ma mu za złe egocentryzm. Dopiero w II akcie umiera i wtedy sytuacja się zmienia.

Na mit Orfeusza nałożone są tu rzeczy najprzeróżniejsze, np. postać Mnicha nie wiadomo co symbolizującego, biblijna historia Lota (oczywiście dzięki analogii Orfeusza i żony Lota), w której nie wiadomo dlaczego rolę Lota gra Hermes (Mateusz Zajdel), nawiązanie do Gesualda (Dolcissima mia vita – w tekście cytat dosłowny, zaś w muzyce dość odległe) itd. itp. Stary Orfeusz nagle okazuje się „Indianinem chrześcijaninem”, a całość kończy się wyprowadzaniem Eurydyki przez Orfeusza, który chce ją ocalić, natomiast ona bynajmniej nie ma ochoty na wychodzenie do światła i powrót „do przemocy”. No i mamy jeszcze postać Apolla, brawurowo zagraną i wyśpiewaną przez Annę Radziejewską w dość zaskakującym kostiumie: z wielkim pióropuszem na głowie, w złotych legginsach i sukieneczce jak z Jeziora łabędziego. Myślę, że ona jedna potrafi nawet w takim przebraniu być tak wspaniała.

Treść więc dosyć bełkotliwa niestety i eklektyczna, ale na szczęście jest muzyka – naprawdę dobra (znajomy meloman powiedział do mnie po spektaklu: a nie można było tego po prostu wykonać koncertowo?). Wymagająca dla wykonawców i pisana z pełną świadomością ich możliwości (duża orkiestra – prawie 50 osób! – siedzi częściowo w kanale, częściowo w tyle sceny, a znakomicie panuje nad całością Maja Metelska, która już chyba zaczyna się specjalizować w operach współczesnych). Ona wspiera całość i nadaje jej spójności, będąc także na swój sposób eklektyczna, ale osadzona we współczesnym języku. Ona też sprawia, że warto ze spektaklem się zapoznać. Ostatni z tej serii – dziś. A kolejne – w styczniu.