Drogi donikąd

Tyle mniej więcej znaczy w przenośni niemieckie słowo Holzwege. Tak zatytułował swój pierwszy wydany po wojnie zbiór tekstów niemiecki filozof Martin Heidegger, i do niego nawiązał kompozytor Tomasz Sikorski w swoim utworze pod tym tytułem. Teraz powstała sztuka pod tym tytułem poświęcona właśnie kompozytorowi. Premiera jutro w TR Warszawa.

Aż dziwne, że jakoś na blogu niewiele pisałam o Sikorskim. Nawet wtedy, gdy w 2014 r. na lubelskich Kodach zapowiadałam przejmujący dokumentalny film o nim Samotność dźwięku w reżyserii Jacka Bławuta. Sikorski był bardzo szczególną postacią – nonkonformistą, pełnym wrażliwości, ale i agresji, która była właściwie przede wszystkim autoagresją. Nie znałam go osobiście, widywałam go z daleka, słuchałam jego kompozycji, których spokój i niepokój zarazem, rezygnacja i obsesyjność, bardzo wciągały. Ale pamiętam też jego prowokację Bez tytułu zagraną na Warszawskiej Jesieni; oceniona została przez krytyków jako kiepski żart, a nawet coś ktoś chyba napisał o braku inwencji; ja to widziałam jako jego protest przeciwko zaszufladkowaniu jego twórczości do minimalizmu. Pamiętam też ostatni raz, kiedy go widziałam – na koncercie jego muzyki, który odbył się w Piwnicy Wandy Warskiej: przyszedł pijany i głośno kontestował jakość własnych dzieł. Np. w utworze wiolonczelowym Modus pod koniec jest wpleciony cytat, o którym powiedział: „To z Cipriano di Rore. Jedyne dobre w tym utworze”. Napisałam potem recenzję do „Ruchu Muzycznego”, w której nie miałam wyjścia – weszłam w polemikę z kompozytorem tłumacząc, czemu nie ma racji. (Opowiadała mi potem zaprzyjaźniona z nim, a także ze mną, pracująca w Związku Kompozytorów Leonia Piwkowska, że kiedy go odwiedziła – opiekowała się trochę nim, miał wtedy złamaną nogę – spytał ją, kto to jest ta Szwarcman, pewnie jest czarna i brzydka…)

Żył ekstremalnie, skończył ekstremalnie – znaleziony we własnym mieszkaniu przez byłą żonę kilka dni po śmierci. Nie było to samobójstwo, ale na swój sposób nim było. Miał przyjaciół rozumiejących go, którzy jednak nie potrafili mu pomóc. Jednym z nich był Zygmunt Krauze – byli równolatkami, obaj studiowali fortepian i kompozycję, przez lata byli niemal nierozłączni. Twórca Warsztatu Muzycznego jest jednym z najlepszych wykonawców utworów Sikorskiego (ale też trzeba powiedzieć, że i paru innych jego dawnych przyjaciół-pianistów wspaniale tę muzykę gra – Szabolcs Esztényi, John Tilbury). Krauze jest jednym z uczestników spektaklu w TR Warszawa.

Pytałam autorkę sztuki, Martę Sokołowską, skąd pomysł, by bohaterem uczynić właśnie Sikorskiego, i jak trafiła na tę postać. Mówi, że zaczęło się od muzyki, która ją zafascynowała. Chciała się więcej dowiedzieć o jej autorze, a gdy usłyszała o jego szczególnym życiorysie, uznała, że to dobry temat. O samej sztuce niewiele jeszcze mogę powiedzieć – dziś poszłam na próbę dla mediów, w ramach której odegrano dwie sceny, a właściwie jedną, a drugą było wykonanie Zerstreutes Hinausschauen przez Krauzego (dostał brawa od obecnych fotoreporterów, kamerzystów i dziennikarzy; w spektaklu gra też Hymnos i… 4’33” Cage’a). W spektaklu bierze udział trójka aktorów: jeden odgrywa samego Sikorskiego, dwoje rozmawia o nim, próbuje z okruchów informacji i wspomnień ułożyć jakiś obraz kompozytora. Wydali mi się jakoś bardzo sztuczni (Sandra Korzeniak i Jan Dravnel), ale biorę poprawkę na próbę. Natomiast najbardziej naturalny, niesamowity jest Krauze – stoi z boku i co jakiś czas mówi o tym, jak było naprawdę. Trochę im podpowiada, trochę ich wizję rozwala. Już jestem ciekawa całości, ale zobaczę ją dopiero w niedzielę. Teraz trzy spektakle (15, 16, 17 stycznia), potem tytuł wróci w marcu. Reżyserka Katarzyna Kalwat ma nadzieję, że uda się z tego zapomnianego kompozytora uczynić ikonę współczesności, na co zasługuje. Na pewno zasługuje na pamięć – i na słuchanie.