Prawie karnawałowo

Poszłam dziś na koncert do Studia im. Lutosławskiego, bo program był ciekawy i nietypowy, a poza tym dawno już nie słyszałam Polskiej Orkiestry Radiowej i niewiele wiem o tym, jak się sprawuje pod batutą Michała Klauzy.

Po zgrabnym studenckim Scherzu 21-letniego Alfreda Schnittkego, które mimo dość lekkiego, neoklasycznego stylu jest chyba dość rzadko wykonywane, słuchaliśmy dwóch utworów z saksofonem solo, na którym grał Paweł Gusnar. Saksofon już tak nam się zrósł z jazzem, że jakby zapominamy, że przecież stworzył go belgijski budowniczy instrumentów działający w Paryżu, Adolphe Sax i wiele utworów na ten instrument napisali właśnie Francuzi. Jednym z takich dzieł była Rapsodia Claude’a Debussy’ego; kompozytor co prawda poprzestał na jej wersji na saksofon i fortepian, ale po jego śmierci została zinstrumentowana. Melancholijne, zamglone jakby brzmienie tego instrumentu bardzo pasuje do charakteru tej muzyki, bardzo debussy’owskiej, zamyślonej, wyrafinowanej, trochę o jakby egzotycznym posmaku.

Zupełnie inny jest Scaramouche Dariusa Milhaud. To utwór przebojowy, właściwie całkowicie rozrywkowy, a zarazem użytkowy, powstał bowiem z muzyki teatralnej. Pierwszą wersję kompozytor napisał na dwa fortepiany – jest świetnie znana. Dużo rzadziej słyszy się drugą wersję: na saksofon z orkiestrą. Na samym początku ma się nawet wrażenie, że to inny utwór. Tu saksofon występuje w emploi bliższym dzisiejszemu wykorzystaniu. Aczkolwiek niezależnie od jazzowych konotacji, powstają współcześnie również utwory na saksofon lub z udziałem saksofonu, które z jazzem nie mają nic wspólnego. Paweł Gusnar, dzisiejszy solista, jest orędownikiem takiej muzyki, dokonał prawykonań bardzo wielu kompozycji, z których część powstała dla niego.

Sama orkiestra pokazała się jeszcze po przerwie w II Symfonii Stefana Kisielewskiego. Napisana w 1952 r., jest rzadko wykonywana, zresztą co tu dużo mówić, w ogóle Kisielewskiego grywa się nieczęsto – no, może na stulecie, pięć lat temu, można go było usłyszeć nieco częściej. A warto jej czasem posłuchać – wiadomo, czego się spodziewać: neoklasycyzmu, ostrych harmonii, przekory, kanciastych rytmów, marszowych lub w typie umpa-umpa, szczypty prokofiewowskiego przymrużenia oka. Ta muzyka jest taka, jakim był Kisiel. Kiedy jej słucham, wciąż go widzę – znałam go przecież i w ostatnich latach jego życia byliśmy w bardzo sympatycznych kontaktach. Lubię go wspominać.

Co zaś do orkiestry – jakoś wydawała mi się mniej finezyjna niż za czasów Łukasza Borowicza. No, ale Michał Klauza jest zupełnie innym typem dyrygenta. Trochę ma innych zajęć – ale w końcu poprzednik też miał. A propos: spotkałam Łukasza Borowicza na koncercie piątkowym – właśnie wrócił z Los Angeles, gdzie poprowadził świetny ponoć koncert muzyki polskiej, wraz z prawykonaniem nowego utworu Agaty Zubel. Tutaj o tym koncercie. Na sali było 1800 osób i wszyscy słuchali naszej muzyki. Gratulacje dla kompozytorów i dyrygenta!