Ambitnie z Wrocławia

Orkiestra NFM jest kolejną filharmoniczną, która mogła zaprezentować się w Warszawie w zastępstwie Filharmonii Narodowej, która bawi na Dalekim Wschodzie. I świetnie.

Nasi goście – tydzień temu z Poznania, teraz z Wrocławia – starają się zadziwić nas niebanalnym programem. Pod kierunkiem Amerykanina Benjamina Shwartza Orkiestra NFM, jedna z lepszych i młodszych (pod względem wieku muzyków, nie istnienia) w Polsce, wciąż trzyma poziom. Młody (rocznik 1979) zdolny z Los Angeles, szef muzyczny orkiestry od 2013 r. (ale też rozwijający własną karierę na świecie), który studiował nie tylko dyrygenturę, ale i kompozycję (m.in. u Stockhausena), ma predylekcję do muzyki współczesnej, ale też XX-wiecznej, którą na tym koncercie zestawił z Bachem. Co też nie jest rzadką kombinacją.

Zaczęli nietypowo, bo od dzieła obszernego: poematu symfonicznego Strawińskiego Le chant du rossignol. To zgrabny, skondensowany skrót znanego baletu. Lubię tę muzykę i zawsze się zastanawiam, czemu jest mniej popularna niż Ognisty ptak, dla mnie dość banalny, choć też napisany z dużym wyczuciem orkiestry. Jednak po namyśle muszę dojść do wniosku, że właśnie ta banalność (czytaj: łatwość, przystępność) jest przyczyną popularności Ognistego ptaka. Słowik jest ciekawszy, ale chyba trudniejszy. W każdym razie wymaga dużych umiejętności od muzyków, zwłaszcza tych, którym powierzane są solówki. A muzycy NFM są dobrzy – słowiczka na flecie odegrał Jan Krzeszowiec, z „tych” Krzeszowców (brat skrzypka Szymona, prymariusza Kwartetu Śląskiego, i wiolonczelisty Adama), a skrzypcowe solo zabrzmiało w wykonaniu Marcina Markowicza (drugie skrzypce Lutosławski Quartet; w orkiestrze grają też dwaj inni członkowie tego zespołu: altowiolista Artur Rozmysłowicz i wiolonczelista Maciej Młodawski).

Solistą dzisiejszego koncertu był Henning Kraggerud, skrzypek, którego bardzo lubię – swego czasu zachwyciłam się nim na Wratislavii. No i rzeczywiście, jak wspomniałam w tamtym wpisie, czuje się jego związek z korzeniami, czyli z norweską muzyką ludową – także w Koncercie a-moll Bacha zaprezentował luz folkowca, co niestety momentami miewało ujemny wpływ na intonację, ale też ujmowało naturalnością. Żałowałam, że tylko ten koncert nam przywiózł – ale uzupełnił repertuar w bisach: wraz z orkiestrą w małym smyczkowym składzie wykonał trzy fragmenty (nazywa je postludiami) z dwudziestu czterech, składających się na jego własną kompozycję Equinox. Podobno inspiracją było opowiadanie Josteina Gaardera pod tym samym tytułem. W każdym razie muzyka jest przystępna, trochę tonalna, trochę modalna, trochę taneczna, trochę melancholijna na skandynawską modłę.

Zastanowiło mnie, czemu w drugiej części Shwartz poprzedził II Symfonię Pawła Mykietyna akurat Ricercarem z Musicalisches Opfer Bacha w transkrypcji Antona Weberna. Odpowiedź znajduje się gdzieś w środku utworu Mykietyna, kiedy rozsypują się w przestrzeni pojedyncze, krótkie motywy w coraz to innych instrumentach. I podobnie właśnie Webern postąpił z Bachem: rozpisał melodię po parę nut na różne instrumenty, które odbierają ją nawzajem od siebie. Oczywiście w Symfonii dzieje się daleko więcej; w pierwszej połowie jest dość zwarta, później jakby napięcie siada i pojawia się właśnie taka „rozsypka”; bardzo ciekawe są zestawienia brzmień. To w ogóle jeden z ważniejszych utworów Mykietyna, obsypany zresztą nagrodami, i słusznie.