Telefon z katastrofą

Jedna artystka na scenie (czworo tancerzy pojawi się później), jeden fortepian w kanale, trzy skasowane samochody, choć katastrofa dopiero nas czeka.

Nie tylko samochodowa zresztą, ale i reżyserska. Bo reżyserii praktycznie nie ma. Osobistym wkładem Mai Kleczewskiej w Głos ludzki Francisa Poulenca w Operze Narodowej (Sala im. Młynarskiego; spektakl jest rodzajem kontynuacji cyklu Terytoria) jest wyprowadzenie bohaterki z mieszkania – bo dzięki telefonowi komórkowemu nie jest już przywiązana do miejsca – i wsadzenie jej do samochodu, by rozmawiając jeździła i w nerwach uległa wypadkowi; po nim przez resztę przedstawienia występuje w zakrwawionym białym płaszczu i koszuli. Zakrwawieni są także tancerze, z których jeden ma niby być jej rozmówcą telefonicznym; dziwna to zresztą rozmowa, bo artystka od czasu do czasu ma komórkę w ręce, ale przez większość spektaklu nie. To jest rzeczywiście problem w „operach telefonicznych” (drugim przykładem jest Telefon Gian Carla Menottiego), w których trzeba by trzymać słuchawkę przy uchu praktycznie cały czas, a przecież to niewygodne. Może solistka mogłaby mieć słuchawki w uszach?

Poulenc napisał to dzieło w 1958 r., w momencie, gdy rzucił go partner, z którym był przez sześć lat. Posłużył mu tekst Jeana Cocteau z 1930 r., również napisany po rozstaniu z partnerem. Oczywiście z przyczyn obyczajowych bohaterką jest kobieta, ale tak się złożyło, że Denise Duval, która dokonała prawykonania La voix humaine, również była świeżo po miłosnym zawodzie, wszystko więc się zgadzało. Jest to zatem monodram „kobiety, która kochała za bardzo” („Mija pięć lat, odkąd żyję tylko tobą, odkąd tylko tobą mogę oddychać”), rozmawiającej przez telefon z kochankiem, który ją właśnie porzucił. Jest to wspaniała okazja dla solistki do wykazania się całą gamą umiejętności aktorskich; od udawania na początku rozmowy spokoju i beztroski poprzez czułość i nadzieję po desperację i rozpacz, gdy wreszcie wyznaje prawdę o swej próbie samobójczej.

Niestety, próżno tego szukać w tym spektaklu, i wydaje się, że jest to wina reżyserki. Joanna Woś i tak próbuje ograniczać swój belcantowy głos w stosunku do tego, co -jak wiemy – potrafi, ale wciąż jest równie patetyczna, a zróżnicowania brak. Jeśli już na początku gra na najszerszym diapazonie, to gdy przychodzi kulminacja, można by jej nie zauważyć, bo ekspresja jest ta sama. Jedyne, co oddziela te części, to właśnie huk zderzenia samochodów i pojawiające się później postacie (zwidy bohaterki?). Na scenie robi się jeszcze większy bałagan. Dodaje tu zresztą swoje trzy grosze anachroniczność tekstu. Dzieło Cocteau było anachroniczne już w momencie, gdy powstawała muzyka: nie było już telefonistek, które prosiło się o połączenie (w PRL znaliśmy je jeszcze wówczas z połączeń międzymiastowych). Ale wciąż aktualne było istnienie słuchawek połączonych z aparatem kablem; dziś mało zrozumiały jest passus „Mam przewód wokół mojej szyi. Twój głos wokół mojej szyi”…

Ogólnie: szkoda tego naprawdę wspaniałego dzieła, które kilka lat temu tak znakomicie wykonywała w Warszawskiej Operze Kameralnej Olga Pasiecznik. Jedno, co bezsprzecznie należy pochwalić, to pianista towarzyszący śpiewaczce, przybysz z Ukrainy Taras Hlushko, który od pięciu lat pełni rolę korepetytora solistów w Teatrze Wielkim w Łodzi, czyli teatrze macierzystym Joanny Woś.