Dzień śpiewu

W piątek na Kodach oba wieczorne wydarzenia, w przeciwieństwie do większości tych z poprzednich dni, wywodziły się ze śpiewu. Ale czy to też opera?

David Lang swoje dzieło Love Fail nazywa jak najbardziej operą. Mimo że biorą w nim udział tylko cztery śpiewaczki, stanowiące Quince Contemporary Vocal Ensemble, które mają do dyspozycji również kilka instrumentów perkusyjnych, oszczędnie używanych. Cała zaś „scenografia” to pojawiające się w tle projekcje Jima Findlaya z postaciami zakochanych par (wyrażających tę miłość tylko spojrzeniami i mimiką) oraz fragmenty śpiewanego tekstu. Genialnie rozegrane jest światło i perfekcyjnie zrobione nagłośnienie (jakość tej warstwy uderzała w porównaniu z poprzednią produkcją, o której później). Artystki śpiewają przez cały czas, również perfekcyjnie, jasnymi i czystymi głosami – podziwiać kondycję, ponieważ trwało to koło godziny. I ani przez chwilę nie nużyło, mimo pewnej jednostajności.

To bardzo łagodna wersja repetitive music, bardzo, by tak rzec, dyskretna i wywodząca się wręcz z melodii zdań, choć nie tak jak u Steve’a Reicha, który wręcz zapisuje te melodie i dopiero robi z nich muzykę. Brzmi to jednak bardzo naturalnie. Ta dyskrecja jest bardzo ważna dla kompozytora (a zarazem reżysera) z powodu tematu, oscylującego wokół zakazanej miłości Tristana i Izoldy. Wychodząc od opowiadań współczesnej amerykańskiej pisarki Lindy Davis, Lang dołączył do nich fragmenty dawniejszych tekstów, od Marie de France i Gottfrieda von Strassburga po… Richarda Wagnera, i udało mu się stworzyć rzecz jednorodną, w której emocje, choć ukryte, są intensywne. To było jedno z najpiękniejszych jak dotąd wydarzeń festiwalu.

Nie da się, a w każdym razie ja nie mogę tego powiedzieć o występie artystów z Ukrainy w dziele pt. Iyov (Hiob), określanego jako „opera-requiem”, którego współkompozytorami są Roman Grigoriv i Ilia Razumeiko – wystąpili oni również jako pianiści. Fortepian stoi pośrodku sceny, gra się na nim również w środku za pomocą innych instrumentów lub zarywając struny palcami (wszystko jest przy tym wzmocnione elektronicznie i spotęgowane), z jednej strony sceny gra wiolonczelistka, z drugiej perkusista, a wokół fortepianu grupuje się szóstka wokalistów: trzy panie i trzech panów. Śpiewają znakomicie, wszyscy w ogóle robią sympatyczne wrażenie, tylko muzyka… Momentami nawet ciekawa, ale zbyt często przeradzająca się w kicz. W tle znów mamy projekcje, ale dużo bardziej amatorskie. Zgodnie z tytułem, rzeczywiście połączony jest tu temat Hioba (Księga Hioba była czytana po polsku) z tekstem requiem – trudno zgadnąć, dlaczego. Ciekawą rzecz powiedzieli kompozytorzy na spotkaniu z publicznością po koncertach: że pierwsza wersja, przygotowana na festiwal GogolFest w zeszłym roku, była w całości „awangardowa”, ale reżyser powiedział kompozytorom, że publiczność ukraińska nie jest przyzwyczajona do takiej muzyki i trzeba wstawić coś lżejszego. Tak zrobili i pokazali rzecz w tym roku w Kijowie, no i teraz w Lublinie. Osobiście żałuję, że nie usłyszeliśmy tu pierwotnej wersji, ale chyba jestem w mniejszości, bo większość (młodej zresztą) publiczności na koniec zerwała się i żywiołowo biła brawo… Może za dobre śpiewanie, bo jeśli za ten kicz, to… smutno się robi.