Prawdziwy „Lerchenkonzert”

Poprzedni koncert Krystiana Zimermana, na którym miałam zaszczyt być, czyli recital z ostatnimi sonatami Schuberta, był wstrząsający. Wczorajszy – wprawiał w znakomity humor.

Pianista czuje od lat znakomite porozumienie z Simonem Rattlem. Ale także z Filharmonikami Berlińskimi, z którymi świętuje właśnie 40-lecie współpracy. Na to święto muzycy wybrali najpogodniejszy z koncertów Beethovena – ten sam, który jest ulubionym koncertem Marthy Argerich i z tego właśnie powodu zawsze bała się go zagrać.

Lerchenkonzert czyli „koncert skowronkowy” – tak mówi się popularnie o Czwartym Beethovena. Zazwyczaj  takie nadane ex post nazwy bywają śmieszne i kiczowate, ale ta jakoś do tego utworu pasuje, a właściwie do pierwszej części, w której fortepian gra prawie cały czas w górnych rejestrach, biegnikami i trylami. Tryle, jak wiadomo, Zimerman ma najlepsze na świecie. Prawdę mówiąc zresztą nie spodziewałam się tak szybkiego tempa, ale w tym tempie rzeczywiście było jeszcze bardziej „skowronkowo”. I łagodnie, bo ten koncert jest istną krainą łagodności. Ciekawostka: wspominałam niedawno słowa Krzysztofa Jabłońskiego, który grał ten sam utwór w Studiu im. Lutosławskiego pod batutą Jerzego Maksymiuka, że najtrudniejszy jest w nim pierwszy, cichy i spokojny akord, który bardzo łatwo jest zepsuć, zagrać go nierówno, z niesłyszalnymi poszczególnymi dźwiękami. U Zimermana ten akord zabrzmiał tak, jakby taki problem w ogóle nie istniał.

Druga część to był prawdziwy teatr: orkiestra wchodziła niemal groźnie i brutalnie, fortepian odpowiadał delikatnością, w końcu orkiestra się uspokoiła, a fortepian „rozgadał się”. Tak ma być, ale przy ilu wykonaniach czuje się niedosyt. Finał był z kolei żartobliwy, z przekornymi akcentami. Widać było, że solista znakomicie się tą muzyką bawi, orkiestra i dyrygent zresztą też.

To był centralny punkt programu, ale koncert zawierał jeszcze trzy utwory i w sumie zestawiony był dość zaskakująco. Na początku, przed Beethovenem, wykonano Introdukcję i Allegro op. 47 Edwarda Elgara na kwartet smyczkowy i orkiestrę (pierwsze skrzypce grał Daniel Stabrawa, więc można powiedzieć, że było dwoje polskich solistów) – utwór o wiele bardziej przystępny i klarowny (dużo krótszy zresztą) niż symfonia, której niedawno słuchaliśmy we Wrocławiu. Druga część koncertu rozpoczęła się prawykonaniem zamówionego przez Fundację Filharmonii Berlińskiej, wspólnie z Royal Philharmonic Society i Boston Symphony Orchestra, Incantesimi Juliana Andersona, jednego z najciekawszych współczesnych twórców brytyjskich. Bardzo barwna instrumentacja i „smaczne” harmonie, trochę gry przestrzenią (dwie trąbki grające z najwyższego balkonu), nic specjalnie awangardowego, ale też nic lekkiego – pomyślałam nawet przez chwilę o Lutosławskim, ale nie z powodu jakichś podobieństw, lecz właśnie z powodu tych harmonii i błyskotliwości operowania orkiestrą. Kompozytor wyszedł do ukłonów i został ciepło przyjęty. I na koniec Tańce słowiańskie op. 46 Dvořáka, chyba po to, żeby orkiestra mogła się popisać, a dyrygent – zadyrygować z pamięci. A może to był taki prezent dla żony, Magdaleny Koženy, która była obecna na sali?

Powtórzenie tego koncertu jeszcze dziś i jutro, ale ja już wracam do Warszawy.

PS. Przepraszam, że wrzucam dopiero rano, ale w nocy strona blogowa mi się zatkała.