Papierosy i krzesełka

Jeśli takie rzeczy przede wszystkim zapamiętuje się ze spektaklu wagnerowskiego (konkretnie z krakowskiego Tannhäusera),  to raczej nie jest za dobrze.

Reżyser Laco Adamik w wywiadzie zamieszczonym w programie spektaklu powiedział: „…wymyśliliśmy z autorką scenografii, Barbarą Kędzierską, że kraina Wenus będzie antycznym ideałem przeszłości, trochę jak marzenie senne, tym niemniej antyczna doskonałość architektonicznej formy nie zginie, kiedy świat pójdzie dalej”. Ta idea ma jakieś tam ręce i nogi, bo Tannhäuser to zderzenie dwóch różnych porządków: zmysłowego antyku z purytańskim chrześcijaństwem. Jednak w praktyce wypada to dużo bardziej płytko, niż wydawałoby się po tej wypowiedzi.

Rzecz zaczyna się w ogóle od tego, co później będzie się przewijać przez cały spektakl: od zapalenia papierosa. Czyni to główny bohater za pomocą zapalniczki (zastanawialiśmy się później z koleżeństwem, czy sponsorem była firma tytoniowa, czy raczej ta od zapalniczek), siedząc z boku pod skałką zupełnie zmaltretowany, czy to z powodu nawalenia się, skacowania czy też zaćpania – takie jego zachowanie robi wrażenie. W centrum sceny – parę pseudoantycznych kolumn, między nimi kilku nieruchomych facetów w bieli (w muzyce jest właśnie uwertura) przed ciałami okrytymi całunami. Kiedy tylko muzyka się ożywia i pojawia się temat bachanalii, postacie też ożywają, kolejne zapełniają scenę i robi się ogólny tingiel-tangiel. Wenus pojawia się w końcówce uwertury, wychodząc z czerwonej czeluści, ale w czarnej sukni i też, ma się rozumieć, z papierosem. Nie ma sceny w tym spektaklu, w której ktoś by nie palił.

Gdy Tannhäuser pojawia się w swoim dawnym świecie, wśród gór (nawet przez chwilę się zastanawiałam, czy to nie te same góry, które wcześniej wystąpiły w Trubadurze), kikuty kolumn pozostają – i już stoją na scenie przez resztę spektaklu. Wśród nich pojawiają się… krzesełka thonetowskie, czarne albo białe, plus jedno czerwone (od kilku lat spektakle Adamika są konsekwentnie utrzymane w czerni i bieli, z dodaną co najwyżej szarością i od czasu do czasu czerwonym akcentem). W II akcie towarzyszy im ozdobny żyrandol, w trzecim – tylko owe kikuty i skały. Stroje ogólnie rzecz biorąc z epoki nieokreślonej, panowie w garniturach, nie wiadomo czemu Walter von der Vogelweide chodzi zgarbiony z laseczką i ogromną białą chustką przy nosie… Ale zostawmy to, co widzimy, i przejdźmy do tego, co słyszymy.

Najgorzej niestety z bohaterem tytułowym. Oglądałam drugą obsadę, w której grał go Janusz Ratajczak: nie dość, że prawie żadna nuta nie została zaśpiewana czysto, to jeszcze głos był nieprzyjemnie płaski. To wręcz bolało, podobnie jak chór pielgrzymów, również niemiłosiernie fałszujący, choć rozumiem, że śpiewanie a cappella za sceną nie jest łatwe. Monika Ledzion-Porczyńska była efektowna wizualnie jako Wenus, trochę jednak zbyt rozwibrowana – takie śpiewanie wagnerowskie w starym stylu. Za to Magdalena Barylak jako Elżbieta całkiem porządnie, choć oczywiście nie wyglądała na młode dziewczę, ale to też wagnerowska specjalność. Ujmowała Monika Korybalska w malutkiej, acz sympatycznej roli Pastuszka. Z panów spektakl ratował Adam Szerszeń (Wolfram) – aria O, du mein holder Abendstern zabrzmiała szlachetnie. Również Wołodymyr Pankiw (Landgraf) był jaśniejszym punktem spektaklu. Co do orkiestry, kanał bardzo ją tłumił i brzmiało to kiepsko, ale akurat to nie jest winą muzyków ani dyrygenta Tomasza Tokarczyka, tylko faktu, że ten teatr zupełnie nie jest teatrem wagnerowskim…