Piknik (z koncertem), iwent i maraton

To pierwsze w Pożarzysku, to drugie i to trzecie w Świdnicy – kolejno w Kościele Pokoju i w Kościele św. Józefa.

W warownym gotyckim kościele w Pożarzysku wystąpił kwintet śpiewaków związanych z Capellą Cracoviensis: Michalina Bienkiewicz, Łukasz Dulewicz, Szczepan Kosior, Karol Kusz i Marek Opaska, a także organista Marek Pilch, który cały program opracował (w tym rzeczy zupełnie nieznane) i opatrzył erudycyjnymi zapowiedziami. Słuchaliśmy muzyki czasu wojny trzydziestoletniej, czasu straszliwego, który na te ziemie miał ogromny wpływ (a trzy Kościoły Pokoju, z których do dziś przetrwały dwa, powstały na jej zakończenie). Formy różne – od prostych czterogłosowych chorałów Heinricha Albrechta, który z Turyngii wyemigrował właśnie z powodu wojny aż do Królewca, poprzez motet biblijny Melchiora Francka i kilka chorałów Matthausa Appellesa von Loewenstern, który urodził się w Prudniku i działał we Wrocławiu, po geistliche Konzerte Heinricha Schütza. A na bis – śpiewany ponoć powszechnie po ogłoszeniu pokoju westfalskiego chorał Nun lob mein Seel den Herrn w opracowaniu Michaela Praetoriusa, ten sam, który wielokrotnie i kunsztownie opracowywał później Johann Sebastian Bach.

I w tym roku dopisali miejscowi, i znów przyjechali goście z kocami i koszami piknikowymi, a panie gospodynie upiekły pyszne ciasta. Forma się przyjęła, ale i koncertu słuchano z uwagą.

Sensacja popołudniowa – Cameron Carpenter. Rozczarowani byli ci, którzy oczekiwali, że słynny Amerykanin zagra też na świeżo wyremontowanych dużych organach Kościoła Pokoju. Nie po to przywiózł dwa tiry sprzętu, by grać na czymś innym. Moje rozczarowanie jeszcze większe spowodował fakt, że te dwa tiry sprzętu wydają z siebie tak nieciekawe brzmienie. Czysty żywy plastik. Wydawałoby się, że jak jest tyle guziczków, rejestrów, potencjalnych możliwości, to możliwe będzie jakieś większe wyrafinowanie. Gdzie tam. Jeśli nawet organo pleno jakoś tam brzmiało, to wszystkie piana były tak nikłe, że ledwie słyszalne nawet z przodu, a martwota ziała z tego dźwięku w sposób rażący. Były humorystyczne punkty programu, jak własne opracowania organisty: uwertury do Śpiewaków norymberskich, Oblivion Piazzolli (choć tu właśnie owe piana sprawiały, że było nieciekawie) czy III części Patetycznej Czajkowskiego. Były i przykre momentami, jak utwory Bacha, zbyt toporne w brzmieniu, choć ogólnie trzeba stwierdzić, że technicznie Carpenter jest świetny, szkoda tylko, że ta technika tak się marnuje. A już zrobienie na bis cyrkowego hałasu ze skromnej przecież piosenki Burta Bacharacha Raindrops Keep Falling On My Head było szczytem bezguścia (można było nazwać ten koncert: From Bach to Bacharach). Ale cóż, mamy przecież do czynienia z „Elvisem Presleyem organów”, który podobnie jak Nigel Kennedy będąc zdolnym muzykiem ma potrzebę odróżniania się poprzez wizerunek, już zresztą niemodny: irokez z wygolonymi bokami głowy, buty na obcasach z „brylancikami”, żeby lepiej się prezentowały na białym pedale (no właśnie, grając na organach gdzieś tam na chórze nie można się pokazać). Różne bywają pomysły na zaistnienie, a i takie mają swoją publiczność.

A w nocy – prawdziwy hardcore, czyli wszystkie sonaty i partity Bacha w wykonaniu wrocławskiego skrzypka Roberta Bachary. Nawet wspaniała Sirkka-Liisa Kaakinen, gdy swego czasu ten cykl tu wykonała (w Kościele Pokoju zresztą), rozdzieliła go na dwa koncerty. Bachara należy, jak można było zauważyć po tym występie, do muzyków, którzy stopniowo się rozkręcają. Na początku było trochę przykrych niespodzianek intonacyjnych (w fudze z Sonaty g-moll), ale im dalej, tym było lepiej. Ludzie jednak stopniowo wymiękali, a po przerwie zostało ok. 60 osób. I właśnie w drugiej części – może także dlatego, że wygaszono górne światła i pozostawiono tylko te skierowane na solistę – był już prawdziwy trans: rewelacyjne partity d-moll (w tym oczywiście Chaconna) i E-dur (figuracje w Preludium mieniły się jak wzory na rysunkach Eschera) i pomiędzy nimi Sonata C-dur. Koniec przypadł w takim momencie formy artysty, że właściwie mógł być początkiem. Zatem na bis jeszcze jedna (krótka tym razem) partita, ale nie Bacha, lecz Johanna Josepha Vylsmayra (różnie bywa pisane to nazwisko, np. tak) z 1715 r., więc artysta trochę przestroił instrument i nawet trzymał go inaczej. I rzeczywiście w ten sposób mógłby zacząć kolejny koncert. Może wysiedzielibyśmy do rana?