Trzy doskonałości

Muzyka Cipriana de Rore, Mikołaja z Radomia i Johanna Sebastiana Bacha. Każda inaczej, ale jest genialna.

Ta pierwsza była poza tym wykonana genialnie. Huelgas Ensemble pod wodzą Paula van Nevela zawsze był klasą dla siebie i taki pozostał. Kolejny na tym festiwalu, po wczorajszym Johannesie Ciconii, Flamand, który przybył do Włoch (mieszkał w Brescii, Ferrarze i Parmie), działał od tamtego o półtora wieku później. Jego muzyka więc to zupełnie inny świat, pełen niepokojących harmonii i dramatyzmu. Cipriano tworzył zarówno muzykę religijną, jak i świeckie madrygały, z obydwu gałęzi twórczości był równie znany i obie te dziedziny znalazły się w programie Huelgas Ensemble. Dyrygent eksperymentował też z ustawieniami, ale mniej od Memelsdorffa, choć wystawienie śpiewaka i śpiewaczki na ambonę, by z dystansu podawali tzw. cantus firmus (temat, na którym oparty był utwór, powtarzany co jakiś czas), było nieco ryzykowne. Ale w wykonaniu była prawdziwa perfekcja.

Później był pewien eksperyment, oparty na dwóch znakomitych pomysłach. Pierwszym było, po swego rodzaju czwartkowym wprowadzeniu do tematu, czyli wykonaniu dzieł Ciconii, przypomnienie polskiego genialnego Mikołaja z Radomia. Genialnego bezsprzecznie, choć praktycznie nie wiemy o nim nic, zachowała się tylko muzyka, a i tak co do niektórych utworów są spory, czy są one oryginalnymi dziełami Mikołaja, czy też „pożyczył” on sobie dzieło innego twórcy podkładając inny tekst, jak to czyniło wielu, wówczas i później, aż do Bacha włącznie. Drugim świetnym pomysłem było zatrudnienie do przygotowania tego programu Agnieszki Budzińskiej-Bennett. Dla śpiewaków Capelli Cracoviensis – to ich debiut w muzyce XV w. – była to z pewnością znakomita szkoła, choć trwała nader krótko: od wtorku. W związku z tym efekt mógł być lepszy, ale jak na początek drogi było nieźle (a że np. Łukaszowi Dulewiczowi podczas śpiewania solo Hystorigraphi aciem mentis trochę czasem wibrował głos, mogło to być kwestią tremy albo nawyku). Gorzej było z przywiezionymi z zagranicy instrumentalistami, przede wszystkim dętymi (szałamaja, pomort, puzon suwakowy; poza nimi były jeszcze fidel, lutnia i harfa gotycka, na tej ostatniej grała prowadząca), którzy chyba zwyczajnie się nie przygotowali.

Na koniec – po prostu: Andreas Staier i Wariacje Goldbergowskie. Co tu mówić więcej. O ile z początku trochę Mistrzowi się paluszki plątały (nie był specjalnie zadowolony z pory koncertu, ale dał się ostatecznie przekonać), to później przestały, a całość była fascynująca, łącznie z bogactwem brzmień. Z przyjemnością też patrzyłam (miałam szczęście siedzieć z przodu z widokiem na klawiaturę) szczególnie na te wariacje, do których konieczne jest użycie dwóch manuałów, jak jedna ręka tańczyła nad drugą. A 25. Wariacja, ta powolna, minorowa, która ulatuje w jakieś zupełnie nieznane rejony, była po prostu niesamowita – lepszej chyba nie słyszałam. Utwór, jak głosi podana przez Forkela (pierwszego biografa Bacha) legenda, powstał na bezsenne noce. No i rzeczywiście: spać przy tym nie można, za bardzo porusza.