Dwie kreacje

Dwa koncerty w upalną sobotę – i oba na bardzo wysokim poziomie. Wieczorem była pełna sala, po południu mniej, a kto nie był, niech żałuje.

Belcea Quartet – znamy wszyscy tę markę. I choć może wolelibyśmy, żeby grał z nimi, jak parę lat temu, Piotr Anderszewski, ale i z austriackim pianistą Tillem Fellnerem było bardzo dobrze. Nagrali z nim zresztą całkiem świeżą płytę właśnie z tym samym utworem; ponoć była już na stoisku w FN, ale nie patrzyłam. Zespół nagrał też wcześniej, bo w 2009 r., drugi – a właściwie pierwszy punkt dzisiejszego programu: Kwartet d-moll „Śmierć i dziewczyna” Schuberta.

We czwórkę jednak muzycy są najswobodniejsi i ukazują w pełni własne oblicze. I mimo że potrafią być wszechstronni, to temperament, wyrazistość wręcz ognistość są ich wyróżnikami. Taka właśnie, ognista, była zarówno pierwsza część, jak też scherzo i finał. Ale oczywiście ową drugą, powolną i wariacyjną, „tytułową” część potrafili zinterpretować adekwatnie, z charakterystyczną szklistością brzmienia w temacie śmierci. To również utwór, w którym wyróżnia się partia pierwszych skrzypiec, więc w sam raz dla Coriny Belcea, grającej uwodzącym dźwiękiem.

W Kwintecie fortepianowym f-moll Brahmsa już było trochę inaczej – słychać to w zalinkowanym powyżej początku utworu, dość łagodnym i powolnym jak na Allegro non troppo. Wejście fortepianu po pierwszym, lirycznym temacie było jednak jak na mój gust zbyt łagodne (wolę tak jak np. tutaj). Później oczywiście pojawiały się różne nastroje, a Fellner okazał się dobrym kameralistą. Trochę jednak ognia mu brakowało, zwłaszcza w zestawieniu z tym kwartetem. Porządny muzyk, solidny, ale nie porywający. Choć bis – Scherzo-Furiant z Kwintetu Dvořáka – zagrał z wdziękiem. Można sobie było przy okazji porównać interpretację z tą z wtorku (dzisiejsze pierwsze skrzypce bezkonkurencyjne).

Z zachwyconej publiczności część przybyła również na drugi koncert, część zaś (w tym parę Frędzelków) stwierdziła, że to już będzie za dużo – i trochę rozumiem. Ale występ Iana Bostridge’a i Juliusa Drake’a (z premedytacją wymieniam na równi oba nazwiska) był prawdziwym wydarzeniem.

Bostridge jest śpiewakiem specyficznym i ten koncert był specyficzny. Szczególne to zjawisko, kiedy muzykę tak do gruntu niemiecką interpretuje tak do gruntu brytyjski (wręcz angielski) muzyk. Pamiętam, jak Piotr Kamiński narzekał tu kiedyś na jego niemiecką wymowę. Fakt – to nie jest wymowa perfekt, ale całkiem dobra w porównaniu z francuską (kiedyś słyszałam, jak śpiewa Les Illuminations Brittena i to było przykre doświadczenie dla mnie frankofonki). Słychać jednak, że niemiecki dobrze zna i jest absolutnie świadomy tego, o czym śpiewa, i wie, jak kształtować głos, by tę treść oddać. Dzięki temu potrafi też wzruszać. Trochę może za dużo było w jego występie teatralności – zawsze był dość ekspresyjny, ale chyba aż tak jeszcze nie gestykulował i się nie przeginał – były nawet chwile, że obawialiśmy się, że przytrzaśnie sobie rękę klapą od fortepianu. Ale nie wyglądało to na udawane.

Dzisiejszy program miał mniejszy pierwiastek tragizmu niż jego ulubiona Winterreise Schuberta, której parę lat temu poświęcił książkę, podobno dobrą. W pierwszej więc części pieśni Brahmsa, wśród których tylko parę z tych bardziej mrocznych, a większość – raczej pogodne jak na niego; w drugiej – pieśni Schumanna do wierszy Heinego, w tym cykl Dichterliebe, który, i owszem, opisuje zawód miłosny, ale nie do końca szczerze, bo przecież kompozytor pisał to w najszczęśliwszym roku swego życia, gdy wreszcie udało mu się połączyć z ukochaną Klarą. Nuty smutku, a nawet dramatu, siłą rzeczy się jednak pojawiają.

Muszę podkreślić tu rolę pianisty, wyjątkowo empatycznego, rozumiejącego się ze śpiewakiem bez słów i oddającego adekwatnie każdy nastrój, każdy niuans. To była kreacja wspólna. Chapeau bas.